LEWANDOWSKA: Rabbit Jumping

Fot. Pixabay.com

Ojciec miał pięćdziesiąt cztery lata, kiedy matka zostawiła go dla hodowcy koni. Jej nowy wybranek mieszkał w górnej części wioski i mówiono o nim Zwycięzca, bo kiedy był młody, jego konie często wygrywały w lokalnych zawodach jeździeckich. Powiadano też, że ma rękę do zwierząt i kobiet. W dzieciństwie często przyglądałem się jego dłoniom, szukając wyjaśnienia jego sukcesów. Nie widziałem w nich niczego wyjątkowego, poza wiecznie brudnymi paznokciami.

Kiedy matka odeszła, ojciec całkiem załamał się nerwowo. Najpierw sporo popijał, później całkiem zamknął się w sobie. Przyplątały mu się jakieś dziwne tiki: zaczęło się od uporczywego mrugania, zdarzało mu się też pochrząkiwać i mlaskać. Z czasem dołączyła do tego potrzeba wypowiadania nieprzyzwoitych słów lub zdań, zwłaszcza w towarzystwie obcych osób. W każdym razie – jego zachowanie momentami stawało się bardzo osobliwe. Miałem już dziewiętnaście lat i przypadłości taty nie tylko bardzo mnie niepokoiły, ale także utrudniały mi utrzymywanie kontaktów z dziewczynami, które notorycznie były przez niego obrażane. Dlatego pewnego wiosennego dnia zawiozłem go do lekarza.

Nie pamiętasz tego, bo wtedy jeszcze nie było cię z nami.

Doktor zbadał go dokładnie i przeprowadził ze mną wnikliwy wywiad dotyczący jego problemów. Wszystko wskazywało na pojawienie się u ojca schorzenia zwanego koprolalią, którego przyczyną miały być alkohol i niemające ujścia emocje. Po skrupulatnej analizie jego dolegliwości zalecił wizytę u psychoterapeuty, na co tata zareagował dość nerwowo.

– Na chuj mi jebany psychoterapeuta? – zapytał retorycznie.

Poznałaś mojego ojca i myślę, że wcale cię to nie dziwi.

Zamiast szukać wsparcia u specjalisty, kazał zawieźć się na giełdę, na której zakupił osła i parę królików. Miał własny pomysł na poradzenie sobie z kłopotami. Zadecydował, że to właśnie zwierzęta zostaną jego powiernikami i terapeutami.

Tak też się stało. Ojciec codziennie rano, przed wyjściem w pole, odwiedzał stajnię. Rozsiadał się na stołku i rozpoczynał prywatny seans. Opowiadał im o swoich problemach, o radościach i smutkach, słuchał ich milczenia i wydawanych przez nie odgłosów. Twierdził, że te codzienne spotkania bardzo mu pomagają. I rzeczywiście, jego dolegliwości stopniowo zaczęły ustępować, po kilku tygodniach terapii niemal całkiem wyzwolił się z przymusu przeklinania, wydawał też znacznie mniej niekontrolowanych dźwięków.

Jego ulubionym powiernikiem został jeden z królików. Ojciec nazwał go Raptus, bo zawsze pierwszy skakał, by się z nim przywitać i najszybciej wyrywał mu z rąk marchewkę. Był też doskonałym słuchaczem: kiedy ojciec mówił, Raptus zastygał przed nim, poruszając wąsami, jakby dawał znak, że pomimo pozorów obojętności pozostaje czujny. Więź łącząca tatę z królikiem była tak silna, że czasami zastanawiałem się, kto z nas w istocie jest mu bliższy.

Wiem, co myślisz i masz całkowitą rację – tak, czułem się trochę zazdrosny.

Pewnego dnia ojciec trafił w gazecie na informację dotyczącą pewnej dyscypliny sportowej, którą uprawiano w Stanach Zjednoczonych oraz niektórych europejskich krajach. Był to rabbit jumping – sport dla królików – który polegał na przeskakiwaniu barier na torze. Przeszkody wyglądem przypominały te, które na parkurze pokonują konie, były jednak, oczywiście, stosunkowo mniejsze.

Ta notatka rozbudziła jego wyobraźnię. Najpierw ciągle opowiadał o tym z wypiekami na twarzy i błyskiem szaleństwa w oczach. Potem przyśniło mu się, że Raptus zostaje mistrzem króliczych skoków, a jemu samemu przypada tytuł Niepokonanego. W końcu przystąpił do działania. Z kawałków znalezionych we wsi desek i pustaków wybudował w ogrodzie tor dla królików. Od tej chwili codziennie ćwiczył je w skakaniu przez przeszkody. Poświęcał temu sporo czasu i równocześnie namawiał innych mieszkańców wioski do tresury swoich długouchów. Miał nadzieję, że nikt nie osiągnie nawet w połowie tak dobrych rezultatów. Tylko on znał przecież drogę do króliczych serc i umysłów, tylko jemu udało się uczynić je swoimi przyjaciółmi.

Ludzie początkowo stukali się w głowę, z czasem jednak jawnie zaczęli z niego szydzić i nazywać Króliczym Czubkiem. On jednak, nie zważając na nic, uparcie kontynuował tresurę swoich zawodników. Zdarzało się, że chłopcy z wioski dla draki podmieniali nasze króliki z królikami sąsiadów, zawsze jednak ojciec dość szybko orientował się w takich przypadkach.

Pewnego ranka jak zwykle zabrał ze sobą sporą porcję zieleniny i udał się w stronę klatek. Miał zamiar podnieść dziś poprzeczki o kolejne dziesięć centymetrów, wcześniej jednak zamierzał to uzgodnić ze swoimi podopiecznymi. Na wszelki wypadek wziął jeszcze z piwnicy parę dorodnych marchewek, które miały wesprzeć jego propozycję.

Już z daleka zauważył, że coś jest nie tak: klatki były otwarte. Kiedy podszedł bliżej, okazało się, że jego zawodnicy leżą wewnątrz zupełnie nieruchomo. Dotknął ciała Raptusa i poczuł przeszywający go chłód, a później falę gorąca. Zrobiło mu się słabo, a jego oczy wypełniły się łzami. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało: króliki nie żyły. Ktoś otruł je nocą i zostawił tu, żeby zrobić ojcu kawał.

Wiesz przecież, jak bezmyślni ludzie mieszkają w naszej wiosce.

Tata wyszedł do ogrodu, zabierając ze sobą przyniesione warzywa. Przez chwilę stał nieruchomo, głośno przeklinając, a później kucnął, zjadł jedną z marchewek i zwinnym susem pokonał wszystkie przeszkody. Powtórzył tę czynność kilkanaście razy z zaciętym wyrazem twarzy, po każdej udanej próbie przydzielając sobie liść sałaty. Nie mogłem na to patrzeć. Nie chciałem stać bezczynnie, zwłaszcza że obok naszego ogrodzenia zebrała się grupka gapiów, wytykając go palcami i śmiejąc się z niego. Ugiąłem nogi w kolanach i dołączyłem do treningu.

Jesteś ciekawa, co stało się później? Opowiem ci wszystko za chwilę. Najpierw muszę cię wydoić i przynieść ci trochę siana, bo widzę, że ta opowieść była dla ciebie dość wyczerpująca.

KATARZYNA LEWANDOWSKA