HEBEL: Hłasko jest wartością ogólnonarodową

Z zaciekawieniem przeczytałem na stronie „Tygodnika Powszechnego” wywiad pt. „Piękny zapomniany”, przeprowadzony z Radosławem Młynarczykiem, literaturoznawcą, autorem książki „Hłasko. Proletariacki książę”. Jeżeli powiem, że mam dość mieszane odczucia po przeczytaniu wywiadu przeprowadzonego przez Michała Sowińskiego, to zapewne nie powiem wszystkiego.
Marka Hłaski nikomu raczej nie trzeba przedstawiać, a na pewno interesującym się literaturą, gdyż pisarz ten ma tak ugruntowaną pozycję jak Miłosz, Gombrowicz czy nawet Szymborska. To jest literatura tego właśnie kalibru – najwyższych lotów – pisana w sposób bardzo plastyczny, z dialogami, które wpasowują się w gotowe scenariusze filmowe. Powiem więcej – Hłasko potrafił pisać tak, jak amerykański laureat nagrody Nobla John Steinbeck. Inną zupełnie kwestią jest to, że od pewnego czasu młodzi nie czytają Hłaski, ale jednocześnie nie znają też dzieł innych wielkich pisarzy: Miłosza, Gombrowicza, Witkacego. Podejrzewam, że „Przedwiośnie” Żeromskiego, choćby z uwagi na dość opasłą objętość tej powieści, raczej czytali fragmentarycznie, jeżeli w ogóle ją otworzyli. Myśląc zaś o „Wiernej rzece” Żeromskiego jestem pewien, że jest to dla nich dzieło zupełnie obce. Większość po prostu w ogóle nie czyta, natomiast czytający sięgają na ogół po literaturę erotyczno-kryminalną.
Kiedyś byłem z moją znajomą na filmie „Chłopi”, tej wersji zanimowanej, i widziałem na własne oczy, jak cztery nastolatki weszły do sali kinowej z popcornem. Więcej – usiadły na końcu i, jedząc popcorn, rozmawiały i grzebały w telefonach komórkowych… Gdy zjadły popcorn, opuściły salę kinową. Moja znajoma nie mogła się nadziwić, jak można było wyjść z takiego filmu, który powstał na bazie dzieła naszego noblisty. Widać jednak, że mamy do czynienia już z innym pokoleniem ludzi. Nie chcę nikogo obrażać, ale… no raczej… debili, dla których większym priorytetem jest zaistnieć i być na bieżąco z mediami społecznościowymi, niż poznać dzieła literackie naszych pisarzy i docenić ich twórczość.
W ich oczach pewnie jestem już dziadersem, ale nie mieści mi się w głowie, jak obecnie od młodych ludzi często nauczyciele wymagają przeczytania jedynie fragmentu wybranego dzieła, gdyż przeczytanie całej książki jest już dla nich zbyt trudnym do wykonania zadaniem.
Radosław Młynarczyk w wywiadzie udzielonym „Tygodnikowi Powszechnemu” mówi o literaturze Hłaski, która „[…] potrzebuje nowych odczytań w duchu feministycznym”, żeby mogła trafić do ludzi młodych. Absolutnie się z tym nie zgadzam… To bez znaczenia, na jakich torach zostanie usytuowana twórczość Marka Hłaski, dopóki nie poprawi się poziom czytelnictwa wśród ludzi młodych. Dodam też, że dla mnie feminizm jest prądem światopoglądowym, dość mocno powiązanym z ruchem politycznym lewicy. Czyżby więc Radosław Młynarczyk chciał wciągnąć Hłaskę na lewicowe sztandary? Warto pamiętać, że Hłasko nie był feministą, ale też i nie był konserwatystą. Był człowiekiem, który żył z dnia na dzień, a na temat polityki wypowiadał się z ogromnym dystansem i w sposób bardzo niekonwencjonalny: „Pożyczyłem kiedyś tysiąc złotych od członka partii i nigdy mu ich nie oddałem… Tyle miałem do czynienia z polityką” (w wywiadzie dla „L`Express” – „Krzyk młodego Polaka”, w: „Hłasko nieznany”, pod red. Piotra Wasilewskiego, KAW, Kraków 1990, s. 206).
Nie ukrywam, że pomysł Radosława Młynarczyka przypomina mi, jak to kiedyś w PRL-u fałszowano historię i rozpisywano się o patriotycznych i bohaterskich oddziałach Armii Ludowej i Gwardii Ludowej. Można i tak, tylko po co?
Zastanawiam się, czy w tym pomyśle nie kryje się tzw. drugie dno? Czy można wierzyć w szczerość intencji Radosława Młynarczyka, który w swojej książce wyśmiał bardzo żywą w rodzinie Hłasków anegdotę na temat chrztu Marka Hłaski, jednocześnie insynuując, że prawie trzyletni chłopiec nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie zadane przez księdza (bo – według niego – jeszcze nie mówił, a jedynie mruczał), czy wyrzeka się złego ducha? Dlaczego Marek Hłasko odpowiedział nie tak, jak życzyliby sobie tego zebrani na jego uroczystości, wyjaśnia w swojej książce „Piękny dwudziestoletni” Andrzej Czyżewski, który w przeczącej odpowiedzi małego Hłaski upatruje „[…] przejawu większej niż u innych dzieci ciekawości i dociekliwości”. No, ale Radosław Młynarczyk wie lepiej…
Hłasko jest dobrem narodowym – nas wszystkich, bez względu na to, jakie mamy poglądy, jaki wyznajemy światopogląd, czy jakiego jesteśmy wyznania. Radosław Młynarczyk oczywiście ma prawo przestawiać jego twórczość na tory feministyczne, tylko po to, żeby niby stała się ona bardziej atrakcyjna dla młodych ludzi, czy tylko dla części z nich. Z uwagą będę się temu przyglądać… Dużo bliższe mi jest jednak zdanie Andrzeja Czyżewskiego, który twierdził, że mamy obowiązek mówić i pisać na temat Hłaski wyłącznie prawdę. Tym wszystkim, którzy chcieliby inaczej, z przekąsem życzę powodzenia.
Nie trzeba być prorokiem, żeby zauważyć, że zaszufladkowanie Hłaski, zresztą fałszywe, może przyczynić się do jego coraz bardziej malejącej popularności. Tego zaś chyba nie chcemy? Co innego odczytywać Hłaskę przez jego warszawskie tropy, co jest kwestią neutralną, czego kiedyś podjął się Paweł Dunin-Wąsowicz z zaproszonymi przez siebie do współpracy publicystami i literaturoznawcami. W jej wyniku powstała książka – praca zbiorowa, pt. „Sto metrów asfaltu. Warszawa Marka Hłaski”.
Mam wielki szacunek dla Radosława Młynarczyka, który odnalazł „Wilka”, niepublikowaną za życia pisarza jego debiutancką powieść. Podziwiam jego wiedzę na temat życia i twórczości Hłaski, ale zdecydowanie nie zgadzam się na przywrócenie jej na tory feministyczne, co mogłoby ją tylko pogrążyć w oczach wielu innych młodych ludzi. Na pewno zestygmatyzowałoby to Hłaskę w oczach tych, którym z feminizmem nie jest po drodze. Nie mówię już o tym, bo to oczywiste, że zaczęlibyśmy kreować fałszywy wizerunek pisarza. Opowiadam się więc za tym, żeby twórczość Marka Hłaski pozostała zdecydowanie wolna od wszelkich „-izmów”, dzięki czemu autor „Pięknych dwudziestoletnich” na pewno nie straci wiernych fanów, a nie jest wcale powiedziane, że nie zyska nowych.
Na koniec zaś małe sprostowanie – Radosław Młynarczyk w udzielonym wywiadzie mówi, że Andrzej Czyżewski był… „kuzynem” Hłaski. Był kimś znacznie bliższym – bratem ciotecznym i o tym należałoby po prostu pamiętać ze zwykłego szacunku dla faktów. Przypominam sobie, jak Andrzej Czyżewski oburzał się na to, jak ktoś pisał, że jest „kuzynem Marka Hłaski”. Nie mam wątpliwości, że miał rację…
JAROSŁAW HEBEL