PROKOPIAK: Tamta jesień

Fot. Pixabay.com

Pamięci Bruno Schulza
w 130. rocznicę urodzin.

Przed mój trybunał świadomości ustawicznie przywoływany jest szczególny, jesienny fresk. Ojca nie ma. W delegacji, w odległej krainie ujarzmia smoka i żmudnie drąży uparte połacie ugorów. Matka krząta się w kuchni. Siostry, od zawsze nieobecne, szybują zalotnie po dorosłym niebie. Mam dziesięć lat. Odkładam Apokryf, nieudolny Falsyfikat i wyruszam z bezpiecznej ciepłoty siedliska. Podwórko z wolna obrasta bluszcz zmierzchu. Z ziemistych porów sączy się wilgotny, korzenny fluid głębi. Tego, co pod, co magnetyzuje i urzeka czarowną książnicą tajemnic. Tylko się zaczytać. Tylko dać się pociągnąć nieśmiałym witkom podziemnych sylw przeszłości. Spocząć w zacienionych jarach odwiecznych dysertacji.

Szedłem poruszony melancholijną zapowiedzią nocnych widziadeł, kiedy głodne gwiazdy drążą przestrzenie. W tamtych dniach rozciągający się wzdłuż jeziora park spowijała osnowa mitotwórczej aury. Wieczorami, w nasycone blaskiem drzewa, wstępował średniowieczny zaświat bywalców uroczysk. Z czeluści ukorzenionych ciał snuła się powieść. Jej rozliczne interpretacje zapisane na równych liściach, bezwładnie opadały z gałęźnych kończyn w rozproszenie. Próżno grzebałem w butwiejących, w owym czasie niegrabionych, stosach manuskryptów. Pochłonięty lekturą, przytłoczony nadmiarem nieprzebranych, pokawałkowanych akapitów, szybko gubiłem wątek i meritum. Jednak ta mnogość treści nie zniechęcała, wręcz przeciwnie – budziła do jakiejś sensualnej ekscytacji. Rozpalała namiętną chęć zbierania rozpryskanych iskier. Oddania się niekończącej egzegezie poruszeń serca.

W tej peregrynacji przez meandry zarośli, matryce łyka, marginalia przelatujących muszek, nawiasy załamań światła, wciąż rozszerzały się nowe perspektywy sentymentalnych nawarstwień. Zawładnęły mną ostatecznie i żywicznie. Oszołomiły paletą metafor emanujących z podprogowych źródeł.

Podniosłem głowę. Chmary kruków, gawronów i kawek wypełniały przestrzeń mroczną konfiguracją emocji. Dobywane z pierzastych ciał gardłowe dźwięki, niosły wystudiowane w gniazdach elementy nowel. Byłem przekonany, że ta pozornie chaotyczna kakofonia kryje w sobie inauguracyjny pogłos praptaka. Przesłanie dziwnie bliskie, znajome… zasłyszane jakąś częścią mnie w archetypicznym mateczniku. Teraz namacalne, wydziobane spod podszewki literalnego świata.

Do pewnej chwili opustoszałe, powykręcane ławki, zasiedliły mgławicowe kreacje antycznych wcieleń. Nie tęskniące za ciałem. Wierne mistycznej zadumie nad Oryginałem, nad przepastnym foliałem Autentyku. Nieśmiało przysiadłem obok. Czym jednak było moje, dopiero budzące się do świadomości istnienie, wobec ogromu formy zalegającej w pokładach ponadempirycznej rzeczywistości? Mogłem tylko obserwować jak na ułamek sekundy, uchylają się magazyny z arkuszami zapisków anachronicznych i zaniechanych herezji. Za plecami czułem napierający oddech wilgotnych drzew. Ich opatulone mgłą postury z rozcapierzonymi konarami szumiały zanotowanym w słojach minorowym chorałem. Wieczność penetrowała chaszcze, zaglądała pod każdy liść, przepatrywała spękania kory, śledziła zapobiegliwą marszrutę owadów. Tymczasem jezioro rzewnie popluskiwało niczym małe dziecko samotne pod kołdrą bezkresnej nocy. O brzeg, niesione na ciekłych wybrzuszeniach, monotonnie obijały się utrącone gałęzie niegdyś pochopnie błogosławiące słoneczną luminację. Gdzieniegdzie wodne ptactwo nostalgicznie kwiliło nad pustką wypłukanych i wyziębionych gniazd. Wtórowały im rozszeptane klany oczeretów mierzwione niewidzialnym podmuchem dziejów. Powietrze buzowało aromatem wodorostów, tudzież gnilnym rozkładem zapowiedzi nowych światów. Zapach plennej grzybni przywodził na myśl zawilgocone woluminy zalegające w archiwum anamnezy.

Co istniało – istnieje! Co ma zaistnieć, już przypomina o sobie w tym bezodpływowym i bezdopływowym akwenie wszechbytu! Wszelkie odrosty, konstrukcje i założenia przenikają się, nawracają do gremialnego chóru rzeczy, by znów dokwitnąć do przekwitnienia.

Najbardziej poruszało doświadczenie bliżej nieokreślonej OBECNOŚCI – przyjaznej i bezpiecznej. Podpatrującej zza węgła czwartego wymiaru. Prawie dotykalnej, irracjonalnie świadomej mojego z nią obcowania, a zarazem obojętnej na niedyskretne indagacje. Widmowa faktyczność egzystując samoistnie, nie wabiła, ale i nie wzbraniała wstąpić w twórczy, fermentujący labirynt. Czułem więc… a to skutkowało pewnością rosnącą jak katedra. Hipnotyzowało do ostatecznego zapomnienia się w zaroślach metafor. Do zatopienia w geografię introwertycznej wyobraźni.

Instynktownie podążyłem za krawędź widzialnego świata. Szedłem, pławiąc się w wielosłowiu, w wielodrzewiu rozmienianym na wielolistną konstelację spadających presumpcji. Na peryferiach park z wolna przeobrażał się w nieoswojony las. Gęsty od gawęd, dramatów i rozczarowań. Duchy nobliwych buków przechodziły przeze mnie. Defilowały widma wyłuskane ze zbiornicy niezrealizowanych projektów. Rozrastały się regiony chruścianego kosmosu.

Stąpałem po drodze znaczonej korzennymi żyłami, nabrzmiałymi od wysiłku twórczej jaźni uniwersum. Po drodze przyjaznej moim dziesięcioletnim stopom, wijącej się niczym wstążeczka wieńcząca warkocz rudowłosej koleżanki z klasy, za który tak bardzo lubiłem ciągnąć.

Tamta jesień! Punkt odniesienia odżywający pajęczą nitką we wszystkich następnych! Ostatnie westchnienie przed spojrzeniem w wypłakane czarne dziuple oczodoły. Zabrałem ją ze sobą. Kontemplowałem nawet wtedy (a stwierdzam to z przerażeniem), kiedy dałem się zwieść rozwidlonym w różnych kierunkach odnogom ścieżek – prowadzącym donikąd dywagacjom. Tak, zapętliłem się w lekturze, pomyliłem czasy i wersy. Wkręcił mnie rygorystyczny mechanizm pór roku i potwierdziło się bez zbędnych wyjaśnień, że jestem zaledwie odpomnieniem, składnikiem jakiejś wyższej genealogii.

Po kilkudziesięciu latach tułaczki dotarłem do Schyłkowego Boru. Moja odzież rozpadła się kompletnie. Zmuszony jestem owijać wypożyczone ciało liśćmi i wiązkami traw. Za buty służą mi ułomki łyka. Kiedy zbyt długo śpię w przygodnych legowiskach, moją skórę porasta mech i obsypuje igliwie. Za dnia owo miejsce spowija cieniowa zawiesina na wpół onirycznej substancji. To przesiąknięta zadumą nad zalegającymi w spichrzach nocy strzępami fabuł samotnia. Zatłoczona krzewiną i plątaniną trudnych do zrozumienia nagabywań wiatru. Ostatni wiec melancholijnego posuszu zadumanego nad zielonymi latoroślami retrospekcji. Na krótkolistną chwilę przed zmianą formy wyciąga ku mnie zmartwiałe konary. Oczekuje (łudzę się przypuszczeniem), że stanę się mu zielenią, żywicą, młodym pędem, jakimś przelotnym uzasadnieniem. Jestem bezsilny wobec tych żałosnych postulatów. Sam zastygam z gałęzią wyciągniętą ku chmurnej hosannie. Już mą zdrewniałą skórę penetrują adepci korniczych jesziw. Niestrudzeni pisarze wygryzający elaboraty dla zagubionych i przypadkowych czytelników pleśniejących księgozbiorów.

Może kiedyś powstanę ze ściółki. Odrodzę w jakiejś legendzie i litera po literze, wiór po wiórze, wrócę do siebie. Do tamtej jesieni. Prolog pamiętam jak przez sen. Zaczynało się mniej więcej tak: “Ojca nie ma. W delegacji, w odległej krainie ujarzmia smoka i żmudnie drąży uparte połacie ugorów. Matka krząta się w kuchni. Siostry od zawsze nieobecne, szybują zalotnie po dorosłym niebie. Mam dziesięć lat”.

Nad wierzchołkami braci większych zagubiona litera. Zatrzepotała jak nietoperz i zanurkowała w ciemnej plamie jaskini, tuż za rewersem księżyca.

PIOTR PROKOPIAK