BĄCZKOWSKI: W małym domku
Mdłe światło wczesnego popołudnia wlewało się przez przybrudzone szyby. Weszli do dawnego pokoju dziadka, gdzie stał jeszcze kredens, w którym ten kiedyś przechowywał swoje lotnicze pamiątki. Drugie pomieszczenie zastawione było używanym sprzętem medycznym pozostałym po komisie prowadzonym przez ojca. Stały tam wysłużone szafy na lekarstwa, lampy zabiegowe, stary fotel ginekologiczny i kilka nie pierwszej młodości ultrasonografy. Ojciec umarł zaledwie przed miesiącem, zostawiając cały ten bajzel na głowie oszalałej z bólu matki.
– Siadaj – powiedział do dziewczyny.
Rozejrzała się po pokoju. Wszystko tonęło w żółtawej poświacie, która nadawała wnętrzu odrobinę nierealnego wyglądu.
– Trzeba tu trochę posprzątać… – powiedziała z wahaniem i podniosła z krzesła jakąś szmatkę.
– Daj spokój – mruknął. – Matka chciała tu później ogarnąć.
– Twoja mama ma teraz inne problemy – szepnęła i zaraz tego pożałowała.
– Może właśnie to jest jej potrzebne – próbował argumentować zmęczonym głosem.
Czuł, że jest w środku pusty, wydrążony przez ostatnie miesiące umierania ojca. Wystarczyło mu tylko przymknąć oczy, a już widział skurczony, pożółkły kształt, który jeszcze niedawno był jego krzepkim rodzicielem. I w wyobraźni ciągle podchodził do tego przesiąkniętego bólem strzępu, podwijał piżamę i wbijał igłę, aby podarować mu kilka godzin narkotycznego wytchnienia od katorgi konania.
– Może i tak… – dziewczyna nie miała siły się sprzeciwiać.
Nie miała siły na nic. Popatrzyła na niego z ukosa jak na kogoś obcego. Bo ostatnio stał się jej obcy. Zimny i niedostępny, zaryglowany razem ze swoim cierpieniem. Ona została na zewnątrz i mogła tylko się dobijać, żeby ją wpuścił do siebie. Nawet i na to nie miała już sił. Zgodziła się tu przyjść, do tego małego, zapyziałego teraz domku, bo bardzo ją prosił i wydawało się jej, że przez chwilę dostrzegła tamtego chłopaka, w którym zakochała się pięć lat temu. Teraz już nie miała złudzeń. Świadomość nieuniknionego rozstania zmroziła ją do szpiku kości. Od jakiegoś czasu przeczuwała, że nadejdzie ten moment ponurej epifanii, bała się go i teraz, w tym pokoiku pełnym reliktów przeszłości, zdała sobie sprawę, że to się właśnie dzieje.
Chłopak wstał z krzesła i przeniósł się na wysłużoną kanapę, która cicho jęknęła, kiedy usiadł. Podniosła się odruchowo. Stare przyzwyczajenie. Wiedziała, że nie powinna… Że to nie ma najmniejszego sensu, ale podeszła i usiadła obok niego.
– Chyba nie powinniśmy… – zaczęła, ale on zdecydowanym gestem przygarnął ją do siebie i zaczął całować.
W jego ruchach była jakaś zimna bezwzględność. Miała wrażenie, że jest w ramionach kogoś innego, jakiegoś uzurpatora, który zajął miejsce jej chłopaka, ale było już za późno na uwolnienie się. Mimo to poczuła w sobie żar. To jakby ktoś ostatnim wysiłkiem dmuchnął w stygnące ognisko i rozniecił ogień z najmniejszej iskierki. Zostało tylko kilka suchych badyli. One palą się najlepiej. Ale krótko. Kochali się pospiesznie, bez czułości i automatycznie, jakby spełniali jakiś przykry obowiązek albo uczestniczyli w nieprzyjemnym zabiegu.
Nagle, w najmniej oczekiwanym momencie, on przestał i jak gdyby nigdy nic usiadł na kanapie. Popatrzyła na niego z urazą.
– Co się stało? – zapytała cicho.
– Nic się nie stało! – odpowiedział agresywnie. – Na szczęście nic się nie stało i się nie stanie.
– O czym ty mówisz?
– Myślisz, że teraz jest na to odpowiedni moment?! – jeszcze bardziej podniósł głos.
– Na co? – w jej pytaniu pobrzmiewała dezorientacja.
– Nie udawaj. Nieźle sobie to obmyśliłaś… Ale nic z tego – odwrócił głowę w stronę okna i zaczął wpatrywać się w bezlistne gałęzie rosnącego przed domkiem orzecha.
I właśnie wtedy, w tamtym momencie, siedząc na zapadłej kanapie w małym domku, zdała sobie sprawę, że to już koniec. Oczami wyobraźni zobaczyła jeszcze tamtego chłopaka, w którym kiedyś się zakochała. Przez moment szli do jej liceum szczęśliwi, trzymając się za ręce i szczebiotali o wspólnej przyszłości. Nawet poczuła ciepło jego ręki… Potem spojrzała na tego obcego człowieka, który bez słowa wpatrywał się w okno.
– Muszę już iść… – powiedziała, przerywając gęstą ciszę.
Powoli odwrócił głowę w jej kierunku.
– Jak chcesz… – tylko na tyle było go stać.
Wstała i założyła kurtkę. Nie próbował jej zatrzymać. Minęła mroczny korytarzyk i znalazła się w przeszklonym ganku. Po raz ostatni poczuła ten specyficzny zapach miejsca, które jakby nie mogło się zdecydować, czy należy jeszcze do domeny natury, czy już do domostwa. Przeszła potem do bramki ze zwieszoną głową, wpatrując się w spękane betonowe płyty ścieżki. Furtka zajęczała jak zwykle. Dziewczyna przystanęła i spojrzała na mały domek. Trwało to jednak tylko chwilę, bo zaraz potem zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku swojego przeznaczenia.
SŁAWOMIR BĄCZKOWSKI