GŁUCHOWSKI: Miniatury

Fot. Pixabay.com

Lublin

Lublin jak każde inne miasto nadaje się do samotnych spacerów. A jednak żyję właśnie tu. Nie pluję na chodnik we Wrocławiu, nie myślę o tobie, skacząc po warszawskim bruku, nie dokarmiam krakowskich gołębi, nie fotografuję katowickich ulic, nie łykam dymu papierosowego w Łodzi. Lublin jest paradoksalny, względnie mały z ludźmi o dużych ambicjach. To miasto niczym kot Schrödingera nie ma jednoznacznej tożsamości. Jest tylko jakieś. Kilka rzeczy w tym mieście lubię, kilka też mnie wkurwia. Normalna sprawa. Na przystanku autobusowym są przeciągi podcinające stawy kolanowe. Pociągi na ulicy Dworcowej spóźniają się nawet trzy godziny. Jest dużo drzew i parę znaków informacyjnych na osiedlach: “tu kosimy rzadziej”. Place zabaw zamieniane są w trawniki. Trawniki w blokowiska. W tym mieście pierwszy raz dostałem w ryj. Tu zakochałem się więcej niż jeden raz. Kupiłem pierwszy samochód i wziąłem kredyt. Równie dobrze mógłbym doświadczyć tego wszystkiego w innym mieście, pić ten sam alkohol, czytać te same książki i śpiewać te same szanty. Co z tego? Nie wyobrażam sobie siebie gdzie indziej. Może tym jest jednostkowy sens życia? Ważne jest to, co przeżywasz, a nie to, co możesz przeżyć. Nie osądzam siebie przez mój potencjał, tylko przez to, co zrobiłem. To samo powinienem zrobić z Lublinem. Rozliczyć miasto za to, co zrobiło dla mieszkańców i dla mnie.

Jeżeli kiedykolwiek wyjadę z Lublina, a wyjadę na pewno, nigdy nie zaneguję tego, czego mnie to miasto i spotkani w nim ludzie nauczyli. Wcześniej tylko nałykam się miasta, ile mogę i nosem wciągnę kilka osób, aby mieć po nich trwałe wspomnienie. Będą częścią mojego krwiobiegu, zalepię nimi braki w systemie nerwowym. I może kiedyś, w dniu głębokiej samotności, wesoło wspomnę to piękne miejsce i żyjących w nim melancholijnych ludzi. Przywołam kilka uśmiechów otrzymanych w prezencie od przyjaciół, już obcych i zapomnianych, jak zapomina się drugoplanowych bohaterów z kiepskich książek.

Lublin będzie dla mnie jednym z przystanków. Może też Itaką z Penelopą. Na rozstrzygnięcie tego potrzeba czasu. Bo poza tym, że czas wszystko zabiera, to też na wszystko pozwala.

 

Siedząc z Tobą w kinie

Siedząc z tobą w kinie, nie mogłem skupić się na kadrach. Włoskie Alpy zasłaniał mi twój zapach. Oddychałaś płytko, ja głęboko zaciągałem się tobą. Inni dookoła mogliby nie oddychać wcale, dokonałbym rzezi, aby mieć cię tylko dla siebie. Odkąd zrozumiałem, że jesteś moją obsesją, nie widziałem już w tobie człowieka. Stałaś się natrętną myślą, od której nie mogłem się uwolnić. Ta chwila uświadomiła mi, że byłaś stracona, a ja przegrany.

Mój przerośnięty gruczoł sentymentalizmu sprawia, że bywam kochliwy, co dowodzi tylko tego, że miłość nie ma jednego oblicza. Gdy zakochuję się w kimś, kto mnie odrzuca, po dwóch tygodniach zakochuję się w kimś, kto podaje mi rękę. A nasze high five było niejednoznaczne.

Na koniec powiem ci wierszem, co myślę o naszym ostatnim spotkaniu:
Śmiałem się z tego całą drogę, kiedy powiedziałaś “idź już sobie”. Żadna moja odpowiedź, ta najprostsza: “a co, jeśli nie chcę?”, nie rozwiała twoich wątpliwości. Teraz wiem, że źle obliczyliśmy nasze współrzędne. Mamy różne nawigacje i dane wprowadzone błędne. Poszedłem i zabrałem uczucie. Udusiłem je w dymie cygaretki, utopiłem w gęstej ślinie, wyplułem na chodnik, aby inni mogli zdeptać jej resztkę. A więc poszedłem i zabrałem uczucie. Udusiłem się w dymie, utopiłem w gęstej ślinie, rzuciłem na chodnik, aby inni mogli zdeptać moją resztkę.

Zmniejszyć myśli – postulat. Przełożyć kilka na półkę z obojętnością. Zamknąć w niemej szkatułce umysłu. Długo będę udawał, że nic od ciebie nie chcę. Może po roku zatańczę, wypiję wino i zamieszkam z Diogenesem w beczce. Dziwaczeję przez tę obsesję, a wystarczyło raz powiedzieć, że chcesz coś więcej.

 

Ciąży mi brudne ubranie

Ciąży mi brudne ubranie, czuję, jak stęchlizna wydobywa się z koszuli, wyżyna znamiona na ciele, jak spodnie wyziewem odrywają kawałki skóry, a buty uwierają fetorem, zniekształcając mnie do reszty. Smród jest realniejszy niż ja, siła, z jaką zionę odorem, zdradza, kim jestem. Wonne piętno kaleczy ciało, wraz z nim gnije umysł. Platon nie byłby zadowolony.

Chciałbym zrobić coś z tym słono-siarczanym zapachem, znaleźć się w pralni, pozbyć się z ubrań śladów zgnilizny. Syntetycznie zharmonizowany zapach ukoiłby moje nerwy. Wychodzę ze śmierdzącej toni domu w mgławicę ludzkiego zaduchu. Chwilami łapię cenne powietrze, ale częściej do moich nozdrzy trafia organoleptyczny bełt. Stykam się z nim wszędzie.

A jednak idę. Z ulicy obok zalewa mnie swąd przypalonego mięsa, w pobliskim śmietniku wyczuwam zepsutą rybę. Zewsząd uderza mdlący zapach ludzkich perfum. W tym wszystkim jeszcze ja, roznoszący śmierdzące jestestwo, niczym żuk gnojarz turlający kulkę główna.

Na chodniku pełno ludzi. Nie spoglądają na mnie, ale pociągają nosem, czują. Oni już wiedzą, kim byłem, kim jestem, kim będę. Zostałem utkany spojrzeniami innych. Cytując nieżyjącego kontynentalistę: “Inni to piekło”. W piekle kąpiesz się w pocie, jesz strychninę ze stęchłego szczura, serce dotykasz ze wstrętem, bo tłuste. Mdli cię od myśli, bo wszystkiego jest za dużo, nadmiar nie tylko nieprzyjemnej woni, ale istnienia w ogóle.

W piekle co innego jest ważne. Rzygiem odpowiadam na wszystkie pytania o to, co ważne jest dla mnie. Odpowiedź jest prosta: wszystko! I nic! Mogę uprać ubrania i pozbyć się nieprzyjemnego zapachu, ale co ze mnie pozostanie? Decyduję się iść dalej i nieść tę treść. Wstyd się przyznać, ale głupio chodzić nago po mieście.

PRZEMYSŁAW GŁUCHOWSKI