WALCZAK: Dlaczego biegam?

„Bieganie jest dla mnie pożytecznym ćwiczeniem, a jednocześnie pożyteczną metaforą. Biegając dzień po dniu, biorąc udział w kolejnych wyścigach, stawiam sobie poprzeczkę coraz wyżej, a żeby ją przeskoczyć, muszę nad sobą pracować, sam siebie ulepszyć. Przynajmniej po to wysilam się każdego dnia: by podnieść wymagania względem siebie”.
HARUKI MURAKAMI, „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”, przekł. Jędrzej Polak, Muza S.A., Warszawa 2007, s. 17.
Słuszne pytanie – dlaczego? Istnieje mnóstwo przyjemniejszych sposobów na spędzanie wolnego czasu, a ten sport wydaje się już przereklamowany. Biegają wszyscy i wszędzie. Kiedy rano piję herbatę w kuchni i patrzę z wyżyn jedenastego piętra, wzdłuż zasypanego liśćmi chodnika, obserwuję wczesny jogging. To prawdziwi miłośnicy: rytmicznie uderzają stopami o nierówne płytki, kołyszą ramionami, bardziej agresywni potrząsają włosami związanymi w kucyk. Do przodu, do tyłu, podprogowo… Mantra na „dzień dobry” dla zaspanego ciała. Pot błyszczy na ich policzkach, a zwilgotniałe włosy wystają spod czapek. Tego akurat nie widzę, bo światło z latarni kiepsko rozprasza mdłe cienie listopadowej mżawki, a poza tym – jest za daleko – widzę to jednak oczyma wyobraźni i trochę też doświadczenia. Biegam amatorsko od sześciu lat, wiem już zatem, o co w tym chodzi, niemniej na początku byłam zielona jak młody szczypior. Zdrowo, bo jeszcze bez wszystkich błędów początkującego biegacza (mikrourazów), z zapałem… i tą naiwnością niewiedzy. Tak, bieganie porwało mnie ze sobą bez reszty – „like a hurricane”[1] – a to przecież dopiero początek…
Jako dziecko nie lubiłam sportu, zwłaszcza gier zespołowych. Wymagały koordynacji, zręczności i rywalizacji. Z perspektywy czasu trudno teraz stwierdzić, co było gorsze. Po latach temat ten powrócił do mnie jednak niczym bumerang i to w rodzinnym, trzyosobowym składzie. Mąż zasugerował, syn pomógł wybrać zegarek do mierzenia wybranych parametrów, a przestrzeni w miejskiej dżungli było całkiem sporo. I tylko z butami pozostał największy problem, bo bywam zbyt oszczędna… Stare tenisówki doprowadziły do przeciążenia mięśni piszczelowych, czyli klasycznego „shin splints” (ostrego bólu podudzi). Ambitny początek okazał się zatem strzałem pod kolano, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. Rykoszet dotarł jednak głębiej, trafił w czuły punkt: moje „ego”. Coś we mnie pękło i wyznaczyłam sobie cel: nie odpuszczę – nauczę się biegać. Pokażę wszystkim, że potrafię! Jakże błędne i płytkie to było myślenie: nikomu, niczego nie musiałam przecież udowadniać. Nikomu, poza sobą. Zgrabnie ujął to Haruki Murakami: „chodzi o to, czy byłem, czy nie byłem lepszy niż wczoraj […] jedynym przeciwnikiem, jakiego ma się do pokonania, jesteśmy my sami i to, jacy byliśmy wczoraj”[2]. Zwięźle, merytorycznie, z klasą.
Biegam, bo w taki sposób wyciszam myśli i emocje. To drugi kluczowy argument, który pozwala mi utrzymywać rytm zdrowego rozsądku. Współczesny świat jest przebodźcowany informacjami: media zasypują newsami, lokalne środowisko zmusza do ich dekodowania, a znikąd pomocy w uproszczeniu i selekcji. Metatekstualność tego, co istotne, zanika, przytłoczona nadmiarem. Pozostaje chaos, który wprowadza zbędne odczucie rozwarstwienia. Po co właściwie? Dobry pijar dla psychoterapeutów. Umiejętność znalezienia swojej „myślodsiewni” to wspaniałe panaceum na różne psychiczne utrapienia: „Biegnąc, nic nie robię, tylko biegnę. Zasadniczo biegnę w pustce. Innymi słowy, biegnę po to, żeby osiągnąć pustkę […] W ludzkim umyśle nie może istnieć całkowita pustka. Emocje ludzkie nie są wystarczająco silne ani zintegrowane, żeby dać sobie radę z prawdziwą nicością. Chodzi mi o to, że myśli i idee, które wpływają na moje emocje, gdy biegnę, są podporządkowane pustce”[3]. To ten dobry rodzaj samotności, w którym odnajduję bezpieczną przystań: ograniczoną do kruchej powłoki, jaką jest moje ciało, a którą mogę podporządkować własnej decyzyjności. Słuszny i przekonujący argument.
Lęki, obawy, problemy dnia codziennego – kto ich nie ma? Klucz to znaleźć dobre narzędzie do zdefiniowania, a w ten sposób skutecznej eliminacji. Słyszałam, że nazwanie czegoś to już połowa oswojenia, a im dalej w las… Brzmi konkretnie, prawda? Bieganie nie zastąpi terapii, ale z pewnością jest jej solidnym uzupełnieniem. W ciekawy sposób podkreśliła to Bella Mackie: „Czasami chcemy odsunąć od siebie trudy bycia człowiekiem, choćby na chwilę. W joggingu nie chodzi o to, by udawać, że życie nie jest trudne – to po prostu przerwa, odskocznia, stopklatka. Swoje badania nad bólem fizycznym naukowcy z Cardiff podsumowali stwierdzeniem: „Ucieczka nie zawsze bywa spektakularna. Ucieczka to również efemeryczne, niezauważalne chwile dezidentyfikacji”[4]. Bieganie to katalizator, coś, nad czym sprawuję kontrolę. Podczas treningu postrzegam swoje ciało jako przekaźnik, przez który arterią krwiobiegu przekazuję do gleby tkwiące we mnie zło. Odrzucenie, upokorzenie, niepowodzenia w pracy… Złamane serce lub kogo skrzywdziłam ja: w rytmie dudniącego tętna wybijam swoją modlitwę o przebaczenie i odnowę wnętrza. Taki solidny remont każdemu się czasem przyda. Tym bardziej że rewitalizacja psychiki daje wyraźne i bardzo pożądane skutki uboczne.
Nie będę kłamać: biegnę po haj, czyli słynną euforię biegacza. Uzależniłam się już i bez tej dobroczynnej mieszanki hormonów odczuwam przykre skutki odstawienne. Literatura w różny sposób tłumaczy, czym ten wytwór właściwie jest. „Endorfiny, […] serotonina, […] dopamina […]. Badanie z 2012 roku przeprowadzone na Uniwersytecie Arizońskim przekonuje, że anandamid (zwany również jako cząsteczka rozkoszy) jest bardziej prawdopodobną przyczyną euforii biegacza, czyli odurzenia, na które tak liczymy. Niestety anandamid, […] podobnie jak wszystkie inne neuroprzekaźniki, jest nietrwały i błyskawicznie rozkłada się w ciele. Właśnie dlatego nie doświadczamy permanentnego stanu ekstazy”[5]. Ta euforia faktycznie istnieje i nie należy wyłącznie do prozaicznego wymysłu naukowców. Można ją osiągnąć na różnych etapach treningu, ale z pewnością uważni biegacze wiedzą, o czym mówię. Podstawa to konsekwencja i samozaparcie, bez tych dwóch składników nie ma mowy o nagrodzie. To proste: bieganie daje szczęście. Systematyczność tworzy pewnego rodzaju potrzebę, a ona uczy ciało (i umysł), że czas poświęcony dla siebie to nie tylko zdrowotna, ale też całkiem przyjemna gratyfikacja. Nie orgazm – nie używam wielkich słów – niemniej skuteczna, hormonalna gra wstępna. Warto sprawdzić.
Biegam, ponieważ widzę efekty treningu: wysmuklone ciało, zarys mięśni na brzuchu oraz łydkach, poprawione nawyki żywieniowe, lepszą ogólną wydolność organizmu i wzmocnione mięśnie Kegla. Przed rozpoczęciem przygody z joggingiem nawet o nich nie słyszałam, a przecież są tak ważną częścią ciała, zwłaszcza dla komfortowego życia kobiet w perspektywie całego życia. Mogę wyliczać dalej: obniżony poziom stężenia kortyzolu we krwi, wyrównanie ciśnienia tętniczego i pulsu, optymizm, wypracowany efektywniejszą pracą układu współczulnego. Oczywiście, w kwestii tego rodzaju aktywności nie można zapomnieć o zdrowym rozsądku i wsłuchiwaniu się we własne ciało. To ono jest wewnętrznym stabilizatorem, który stawia granice. Poza nimi czai się całe spektrum schorzeń oraz kontuzji, o których można napisać oddzielny esej. Nie zawsze jest łatwo, trasy bywają też pod górkę, a czas sprzeczny z zegarem biologicznym. Każdy sam musi wyznaczyć swoje rejony i konsekwentnie zostawiać w nich ślady. Takie małe, niewiele znaczące odciski w miękkim podłożu (twarde nie służy kolanom), a jakże kosmiczne w przełożeniu na galaktykę fizyczności.
Jogging nie wymusza wydawania kroci na specjalistyczne ubrania czy gadżety. Podstawa to właściwie dobrane obuwie – i to chyba jedyny luksus, z którego nie należy rezygnować. Urządzenia monitorujące trening (opaski, zegarki itp.) nie są konieczne, aczkolwiek kuszą. Sama chętnie z nich korzystam. Działają motywacyjnie, archiwizują progres i pozwalają zwrócić uwagę na te parametry, w których można coś poprawić, o ile oczywiście zachodzi taka potrzeba. Ułatwiają też kontrolę wysiłku, gdy biegacz ma świadomość chorobowych ograniczeń. Wiem z doświadczenia, że czasami chciałoby się podkręcić tempo i choć organizm nie protestuje, to jego milczenie bywa pozorne; może powrócić nocą w postaci tachykardii i paradoksalnie… lęku. Ironia, prawda? Nie chodzi przecież o to, żeby uciekać przed sobą, tylko znaleźć we własnym wnętrzu tego właściwego towarzysza, z którym przebiegniemy kolejne kilometry. Nie ma znaczenia, czy krótko, czy długodystansowe. To należy już do indywidualnych uwarunkowań i potrzeb. Skoro wspominałam o gadżetach, zaznaczę też zasadność dress code’u biegacza: nie ma żadnego. Powinno być wygodnie, oddychająco i praktycznie. Nikogo nie obchodzi nasz wygląd i choć początkowo odczuwa się zażenowanie, to z upływem czasu przestaje to mieć znaczenie. Z tej prostej przyczyny, że wypełniająca nas błoga cisza jest wszystkim, co pozostaje.
Nie potrafiłabym biegać nad ranem. Dlatego ta herbata i seans z kuchennego okna, o którym wspominałam na początku, nabierają szczególnego znaczenia. Wybrzmiewają przez większość dnia, niczym preludium do wieczornej randki. Z kimś ciekawym i szczególnym, o kim w wiecznym pośpiechu czasami zapominam – sobą. Czy trąci to narcyzmem? Może trochę, ale taka forma psychicznych głasków należy się każdemu. Lubię to określenie – używała ich moja profesor z psychologii. Używam i ja, kiedy życie wyznacza zbyt kręte szlaki. Bieganie jest moją tarczą przed złem, które na nich spotykam. Drąży wewnątrz mnie szlak ciszy i spokojnej samotności; działa jak adhezja, skleja stanowczość i pokonywanie własnych barier. „Najpierw był bieg, a dopiero potem towarzyszący mu byt, którym przypadkowo byłem ja. Biegnę, więc jestem”[6] – podoba mi się ta myśl i często do niej powracam. To takie spoiwo w szczelinie samoistnienia. Trwałe niczym pajęcza nić, a wiadomo przecież, że to najsilniejszy budulec w naturze. Reasumując: biegam, bo po prostu lubię i chcę – i będę biegać, dopóki wystarczy mi sił. Wierzę, że los szykuje ich jeszcze sporo, bo pomimo przeciwności, mam apetyt na długie dystanse.
AGNIESZKA WALCZAK
PRZYPISY:
[1] Scorpions, „Rock you like a hurricane”, w: „Love at First Sting”, Harvest Records & Mercury Records, Köln 1984.
[2] Haruki Murakami, „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”, przekł. Jędrzej Polak, Muza S.A., Warszawa 2007, s. 17.
[3] Tamże, s. 23-24.
[4] Bella Mackie, „Przed siebie. Jak bieganie uratowało mi życie”, przekł. Urszula Grabowska & Jan Wąsiński, Marginesy, Warszawa 2020, s. 202.
[5] Tamże, s. 153–154.
[6] Haruki Murakami, „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”, dz. cyt. (cytat z okładki).