TOMCZYK: Cuda w nadmiarze

Z niecierpliwością czekałam na pierwszy premierowy spektakl Teatru Współczesnego w Warszawie po zmianie dyrektora – Macieja Englerta zastąpił Wojciech Malajkat. “Nowe otwarcie” nastąpiło w grudniu 2024 roku za sprawą spektaklu “Cud, że jeszcze żyjemy” w reżyserii Marcina Hycnara (będącego jednocześnie zastępcą dyrektora ds. artystycznych).
Miałam ogromne oczekiwania związane z tą premierą. Wiadomo, nowe kierownictwo, nowa wizja. Jaką drogą podąży mój ulubiony teatr i czy zatracę się jak dotychczas?
Pełne przepychu fotosy reklamujące spektakl i aż czternaścioro aktorów na scenie rozbudziły wyobraźnię. Liczyłam na poruszający przekaz i zapadające w pamięć kreacje aktorskie, czyli zwyczajnie na coś, co w przypadku Współczesnego jest normą.
Przetłumaczona na nowo przez Bartosza Wierzbiętę sztuka Thorntona Wildera powstała ponad osiem dekad temu, w czasie drugiej wojny światowej, kiedy zagłada ludzkości była bardziej prawdopodobna niż topnienie lodowców. Spektakl rozpisano na trzy akty i trzy godziny, podczas których twórcy zaserwowali widzom zaskakującą mieszankę obrazów i nastrojów.
Najprościej wytłumaczę to, porównując spektakl do świątecznego keksu – pełnego różnorodnych bakalii i oblanego grubą warstwą lukru. Dla jednych nadmiar. Dla drugich obfitość. Proszę sobie wybrać.
Jeśli zeskrobać nieco słodką skorupkę, wygrzebać widelcem niepotrzebne rodzynki i kandyzowaną papaję, to ciasto zaczyna smakować. “Cud” jest spektaklem intrygującym, choć mocno nierównym.
Zacznę od aktu pierwszego. Mamut i dinozaur oraz ciągłe przekrzykiwanie się aktorów wprawiają w konsternację. Nie przepadam za jazgotem na scenie, a tu wypełniał on teatr niemal cały czas. Rozumiem potrzebę wprowadzenia groteski i absurdu, ale są przecież na to inne sposoby (ciekawe, jak sprawdziłaby się pantomima). Z kolei bohaterowie przypominający ente wcielenie jaskiniowców i naprawdę piękne, drobiazgowo wykonane kostiumy prehistorycznych maskotek zdecydowanie lepsze wrażenie wywarłyby na widzach młodszych niż na bywalcach Współczesnego. Gdyby nie zakończenie spisałabym tę część na straty. Zbiorowa scena – śpiewane na dwa głosy “Jingle bells” i “Oda do radości” (ach, jakie to dobre!) – pozwala uwierzyć, że kolejny akt przyniesie coś smakowitego.
I tak w istocie jest! Akt drugi to Współczesny “w sosie własnym”. Taki, jak lubię najbardziej, choć i tu jest kilka elementów zbędnych, jak na przykład delegaci – sobowtóry Donalda Trumpa. Czyż nie ciekawiej byłoby zobaczyć w tym miejscu innego skandalistę z Białego Domu, Billa Clintona? Reżyser spektaklu, Marcin Hycnar, niekiedy wykorzystuje proste skojarzenia i chwyty w celu wywołania śmiechu u widza, ale do mnie to nie trafia (np. wygłaszający orędzie prezydent ma na sobie kompletną górę – marynarkę i koszulę, reszta, “niewidoczna dla oczu”, to komiczne bokserki i skarpetki podciągnięte prawie pod kolana). Zbyt to wszystko sugestywne, podane na tacy.
Ale odłóżmy zbytki na krawędź talerzyka, bo oto na scenie pojawia się pretendująca do roli miss świata służąca Sabina (Barbara Wypych). Kusi powabem, przykuwa wzrok, zagarnia dla siebie scenę. Barbara Wypych jest idealna w tej roli! Każdy przyzna rację Hycnarowi. Obsadzona po warunkach, utalentowana, hipnotyzująca. Jednak znowu pójdę krok dalej i przekornie zapytam, czy nie można inaczej? Czy zamiana ról nie wyszłaby spektaklowi na lepsze? Co, gdyby w rolę Sabiny wcieliła się grająca panią Antrobus enigmatyczna i stonowana Joanna Jeżewska (albo Agnieszka Suchora)? Jak wypadłaby dojrzała aktorka w roli młodziutkiej karierowiczki, która jedyną szansę na poprawę losu widzi w kupczeniu ciałem? Jak odebrałabym Barbarę Wypych jako stateczną panią Antrobus w kostiumie zdjętym żywcem z jednej z żon ze Stepford? Jest nad czym przystanąć.
Dwie sceny w spektaklu wzruszają. Pierwsza to monolog pani Antrobus o tym, jak mężczyźni widzą kobiety i co by się stało, gdyby wreszcie spojrzeli na nas bez filtrów stereotypów i kanonów doskonałości nakładanych na płeć od zarania dziejów. Nie padają wzniosłe, patetyczne ani odkrywcze słowa, ale siła przekazu porusza serce. Duża w tym zasługa Joanny Jeżewskiej.
Akt trzeci niesie mrok powojennej rzeczywistości. Oto po latach walk powraca do domu pan Antrobus (Mariusz Jakus). Wymęczony i początkowo nieobecny niemal jak Charles Stewart, bohater filmu “Inni”. Widz ma wrażenie, że zaraz pojawią się szekspirowskie duchy, ale zamiast nich widzimy Sabinę w płaszczu francuskiej działaczki ruchu oporu wypożyczonym z serialu “Allo! Allo!”. Przynajmniej ja mam takie skojarzenie. Kwintesencją jest powrót syna marnotrawnego Henrego/Kaina (Przemysław Kowalski) i pojedynek z rodzonym ojcem, do którego ostatecznie nie dochodzi.
Podoba mi się wykorzystanie motywu teatru w teatrze i dialog aktorów o traumie z przeszłości, gdzie widzę zupełnie nową twarz Mariusza Jakusa, a Przemysław Kowalski z postaci drugoplanowej wysuwa się na przód orszaku. To właśnie w tym momencie wzruszam się drugi raz. Lubię, gdy twórcy puszczają oko do widza albo – jak w filmach noir – zwracają się bezpośrednio do niego i wyjawiają swoje sekrety.
Gdyby odczytać “Cud, że jeszcze żyjemy” jako pean na cześć optymizmu człowieka, jak planował to Wilder, byłaby to opowiastka podobna do wielu. Ja pod warstwą lukru znalazłam prawdę o człowieku, którego poraniona dusza próbuje odnaleźć równowagę we współczesnym świecie, ale doświadczenia z przeszłości mają istotny wpływ na teraźniejszość. I dopóki się z nimi nie upora, zawsze będzie żył w strachu.
Doceniam także żart, wyśmiewanie (piętnowanie?) stereotypów oraz chęć pokazania pracy aktora, reżysera i całego zespołu od kuchni. Bez blasków fleszy i splendoru, kiedy przypadek (na przykład pod postacią klątwy faraona) potrafi zniweczyć trud i wysiłek wielu osób.
“Cud, że jeszcze żyjemy” to przede wszystkim bardzo dobre kreacje aktorskie. Boska Barbara Wypych nie przyćmiewa znakomitej Joanny Jeżewskiej. Mariusz Jakus odkrywa nową twarz – twarz wrażliwego aktora w trzecim akcie. Przemysław Kowalski zaciekawia, porusza. Zadziwia najbardziej.
Brawa należą się Annie Adamek za piękne kostiumy (urzekły mnie zwłaszcza kreacje pani Antrobus i stroje cheerleaderek). Scenografia Martyny Kander już od pierwszych sekund spektaklu przenosi widza do przeoranej zniszczeniami wzdłuż i wszerz Ameryki (za sprawą rozczłonkowanej Statuy Wolności i pojedynczych liter z neonu Hollywood). Razem z projekcjami wideo autorstwa Jagody Chalcińskiej, światłem Karoliny Gębskiej i muzyką Mateusza Dębskiego, scenografia i kostiumy tworzą spójną wizję świata w obliczu kataklizmu (-ów). Ten aspekt spektaklu uważam za naprawdę udany i gratuluję uzyskanego efektu.
W spektaklu “Cud, że jeszcze żyjemy” dzieje się tak wiele jeszcze z jednego powodu. Wygląda na to, że Wojciech Malajkat i Marcin Hycnar chcieli dodatkowo zaprezentować wszystkie możliwości teatru po zmianach: wykorzystano dwa nowe projektory, dzięki którym Współczesny wkroczył w erę nowych technologii; aktorzy pokazali, że poza doskonałą grą potrafią także świetnie śpiewać; kostiumy/scenografia/muzyka/światło/projekcje wypadają imponująco; twórcy nie boją się sięgania po klasyków (Wilder dostał Pulitzera za tę sztukę) i filozofów. Jednak według mnie w dawkowaniu powyższych atrakcji lepiej sprawdziłby się system ratalny.
Gdyby oceniać poszczególne elementy spektaklu osobno, wszystkie otrzymałyby wysokie noty. Jednak razem tworzą zbyt intensywną mieszankę. To wrażenie potęguje także podział spektaklu na trzy akty, z których każdy pomyślano w innej konwencji. Być może brak spójności w tym zakresie jest zamierzony, ale w mojej ocenie nietrafiony. Sam tekst sztuki osiemdziesiąt lat temu zachwycał i poruszał (o czym świadczy nagroda Pulitzera), ale czy współczesnemu odbiorcy proponuje coś odkrywczego? I nie pomogą tu wspaniali aktorzy ani znakomite kostiumy czy dopracowana scenografia. Wszystko to przekłada się na brak owacji na stojąco z mojej strony.
Liczę, że “Laborantka”, kolejna premiera Współczesnego z Moniką Pikułą w roli głównej, będzie bardziej oszczędna w środkach i wciśnie mnie w fotel jak inne spektakle, które przeżywałam przy Mokotowskiej 13.
KATJA TOMCZYK
Teatr Współczesny w Warszawie (Duża Scena) – Thornton Wilder, “Cud, że jeszcze żyjemy” (przekł. Bartosz Wierzbięta). Reżyseria – Marcin Hycnar. Scenografia – Martyna Kander. Kostiumy – Anna Adamek. Występują: Joanna Jeżewska, Mariusz Jakus, Monika Kwiatkowska, Monika Pawlicka, Agnieszka Suchora, Barbara Wypych, Przemysław Kowalski i inni.
Spektakl trwa: 180 min. (w tym dwie przerwy).