HEBEL: Dokąd zmierza nasza kultura?

Fot. Pixabay.com

Trudno jest się pogodzić z faktem, że wybitne jednostki ze świata kultury odchodzą. Niedawno dowiedzieliśmy się o śmierci Stanisława Tyma, którego zapamiętałem z “Misia”, “Rejsu” czy “Rozmów kontrolowanych”. Inni jednak powiedzą, ale Tym był również znakomitym kabareciarzem czy felietonistą. No i będą mieli rację… Mocno jednak dotknęła mnie śmierć Elżbiety Zającówny, chyba przez większość kojarzonej przede wszystkim z rolą Natalii w filmie Juliusza Machulskiego “Vabank”.

*

Za jakiś czas wszyscy znajdziemy się na cmentarzu, co jest oczywiście banalnym stwierdzeniem, ale również jednocześnie wynikającym z pewności, że tak się stanie. Zawsze zadaję sobie pytanie, w jakim kierunku będzie zmierzał nasz świat, gdy już zabraknie tych, których szanowaliśmy i ceniliśmy? Gdy już nie będzie drogowskazów…??? Czy świat przetrwa bez autorytetów, których w naszych porąbanych czasach potrzebujemy jak tlenu?

*

Inaczej ogląda się film, w którym jedną z ról kreuje aktor już nieżyjący. Bardziej niż kiedykolwiek uświadamiam sobie wtedy, że wszystko, czego doświadczamy w świecie, na którym żyjemy, jest doczesne. Sława, pieniądze… Wszystko to pozostaje bez znaczenia, kiedy schodzimy z tego świata. Prawda jest taka, że wszystko przeminie i nic nie pozostanie w naszym kręgu ze świata materialnego.

*

Marek Hłasko w “Opowiem wam o Esther” napisał, że “[…] całe życie żyłem tak, aby z chwilą, kiedy zginę, nie zostało po mnie niczyje prawdziwe wspomnienie; i dlatego wymyślałem rzeczy, które nie zdarzyły się nigdy”[1]. I to prawda – Hłasko autokreował swoją wielką literacką i towarzyską legendę, do czego zresztą miał święte prawo. Od niepamiętnych czasów pojawia się jednak pytanie: jak żyć…? Jan Himilsbach, który uchodził za bardzo barwną postać, powiedział kiedyś: “Młodość przehulałem. Resztę zostawiłem sobie na czarną godzinę”[2]. Być może w tym stwierdzeniu można dopatrzeć się czegoś, co nazwalibyśmy “złotym środkiem”?

*

Niedawno wybrałem się na Powązki, gdzie odwiedziłem grób Leszka Moczulskiego, Kory i Marka Hłaski. Kiedyś chciałbym stanąć przed grobem Charlesa Bukowskiego, chociaż wiem, że niestety nigdy to nie nastąpi. Chciałbym być tak wolny, jak był autor “Najpiękniejszej dziewczyny w mieście”. Szanuję go za słowa, które napisał w “Kobietach”: “Pociągają mnie nie te rzeczy, co trzeba: lubię pić, jestem leniwy, nie mam boga, polityki, idei ani zasad. Jestem mocno osadzony w nicości, w swego rodzaju niebycie, i akceptuję to w pełni” [3]. Chciałoby się powiedzieć: “Wielki szacun, Mistrzu!”. Niewielu na to stać…

*

Przyznaję, że nie czytałem Tyma, ale pamiętam go z jego filmowych ról. Przypominam go sobie również ze skeczu, w którym wystąpił z Krystyną Jandą. Tym pyta Jandę: “Bardzo przepraszam, czy nie poszłaby pani ze mną do łożka?”, na co Janda odpowiada: “Bardzo chętnie, ale dziś nie pójdę, bo mnie bardzo nogi bolą”[4]. Tekst ten jest oparty na rewelacyjnej grze słów… Mało kto tak dzisiaj umie pisać.

*

Przypominam sobie Zającównę z serialu Machulskiego “Matki, żony i kochanki”, w którym zagrała Hankę Trzebuchowską, panią doktor stomatolog, która miała romans z młodym chłopakiem Filipem. O ile pamiętam, była rozwiedziona z mężem, w którego świetnie wcielił się nieodżałowany Krzysztof Kiersznowski. Grany przez niego bohater zawsze był na lekkim rauszu. Do znudzenia powtarzał, że ma zostać wiceministrem. Dzisiaj mam wrażenie, że rola Kiersznowskiego zasygnalizowała w tak banalnym serialu telewizyjnym staczanie się naszej polityki, gdzie na porządku dziennym jest szukanie “haków” na przeciwników politycznych i wytaczanie przeciwko nim armat z arsenałem najbardziej ordynarnych i chamskich inwektyw. Liroy bez ogródek wyraża się o polityce: “Polityka to syf, bagno i szambo. Zawsze tak uważałem. Wystarczy posłuchać kilku moich kawałków, żeby się o tym przekonać”[5]. Coś jednak sprawia, że niektórzy z nas chcą być osobami publicznymi, znajdować się na świeczniku i uprawiać zawód polityka, aktora czy pisarza.

*

Zgadzam się z Janem Englertem, który w jednym z wywiadów powiedział: “Żyjemy w czasach, w których wszyscy się obnażamy. Zupełnie bezwstydnie. I nie mówię tu o obnażeniu fizycznym, tylko psychicznym. Mam z tym prawdziwy kłopot. Internet doprowadził nas do tego, że informujemy, co jemy, co wydalamy, gdzie jesteśmy na wakacjach i o kolejnych podbojach miłosnych. Wszystko stało się własnością publiczną. Daje to złudne poczucie, że jesteśmy obywatelami świata. Że ktoś o nas usłyszy. Ścigamy się na ilość lajków, na ilość followersów. […] Kiedyś próbowaliśmy wejść na drabiny, na których górowali mistrzowie. Teraz odwrotnie, mistrzom każe się schodzić w dół, żeby stali się dostępni dla tych, co stoją pod drabiną…”[6]. Z jednej strony jest to stwierdzenie bardzo przykre, a z drugiej – oparte na bardzo wnikliwej obserwacji otaczającej nas rzeczywistości. Należy jednak pytać, dokąd w takim razie zmierzamy? Czy aby nasza kultura nie stacza się po równi pochyłej?

*

Wybór chyba zawsze należy do człowieka, czy będzie buntował się przeciw istniejącemu porządkowi, czy też przyjmie postawę konformistyczną. Równie krytycznie co Englert, spadek poziomu kultury druzgocącej krytyce poddaje także Krzysztof Majchrzak. W jednym z wywiadów aktor zauważa, że istnieją “[…] zmacdonaldyzowane korporacje medialne szukające histerycznie, desperacko i gorączkowo zysku i poklasku, nachalnie i po chamsku podlizując się klientowi – wytworzyły m.in. sztuczne zapotrzebowanie na tzw. »bycie kimś«. BYĆ KIMŚ – oto nowa religia! (Nikt oczywiście nie daje recepty na to, co robić potem, będąc już kimś. Zresztą nie o to chodzi, by robić cokolwiek. Wystarczy być!). Ta chora sytuacja wygenerowała karierki tak śmiesznych indywiduów, jak np.  prowadzący głupie programy, modele i modelki, twórcy reklamy, pogodynki i pogodyni, gotujący filozofowie, reżyserzy sitcomów, zawodowi wyśmiewacze i podsumowywacze, dziennikarze po polonistyce piszący np. o jazzie itd., itp.”[7].

*

W gruncie rzeczy, czy ma to jednak znaczenie, jak żyjemy? Być może to banalne, na pewno nieuniknione, że w końcu – powiem to raz jeszcze – i tak wszyscy spotkamy się na cmentarzu. Zawsze powtarzam, że o ile jednostka ludzka nikogo nie krzywdzi, niech żyje, jak chce… Patrząc jednak komplementarnie – wielka szkoda, że kultura upada na zbity ryj i nie widać szansy, żeby miało to ulec zmianie. Boję się, że złe proroctwo w tym względzie ziści się szybciej, niż prognozują najzagorzalsi pesymiści. Warto przy tym pamiętać, że w chwilach najcięższej próby i tak każdy z nas sam będzie musiał decydować. Bo czy nie jest tak, jak pisał Marek Hłasko: “[…] trzeba być samemu, zawsze samemu, aż stąd do wieczności… Tylko wtedy jest siła i pragnienie, i nie ma ni cierpień, ani strachu, ani złych snów po drodze…”[8].

JAROSŁAW HEBEL

 


PRZYPISY:

[1] Marek Hłasko, “Opowiem wam o Esther”, w: “Szukając gwiazd i inne opowiadania”, Wydawnictwo Iskry, Warszawa, s. 279.
[2] Jan Himilsbach w filmie “Jan według Himilsbacha” (2011) w reż. Andrzej Wąsik.
[3] Charles Bukowski, “Kobiety”, przekł. Leszek Engelking, cyt. za: https://lubimyczytac.pl [dostęp z dnia: brak daty dostępu].
[4] TVP Vod, “W łóżku” (Opole 2012 – Stanisław Tym i Krystyna Janda), https://youtube.com [dostęp z dnia: 10.06.2012].
[5] UrK, “Liroy bez ogródek o polityce”, https://teleshow.wp.pl [dostęp z dnia: 25.02.2022].
[6] Agencja Informacyjna, “Jan Englert: mistrzowie mają schodzić w dół, aby byli dostępni dla tych pod drabiną”, https://agencja-informacyjna.com [dostęp z dnia: 02.07.2024].
[7] Łukasz Maciejewski, “Skurw się za grosze” – rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem, https://dziennikteatralny.pl [dostęp z dnia: brak daty dostępu]. Pierwodruk – “Machina” 7/06 z dnia 08.11.2006.
[8] Marek Hłasko, “Następny do raju”, Agora S.A., Warszawa 2011, s. 126.