STOJAK: Szczęście i muzyka

Fot. Domena publiczna. Na zdjęciu Leopold Kozłowski (2004).

Leopoldowi Kozłowskiemu
ostatniemu klezmerowi Galicji


Zdarzają się czasem ludzie, których życiorysy zapisane są złotymi zgłoskami, to gwiazdy mieniące się na purpurowym firmamencie podniebnego lśnienia diamencików. Ludzie, którzy od pierwszego dnia swojego istnienia mają to coś, co nazywa się szczęściem.
Są szczęściarzami, ponieważ nawet w czarnej, złej godzinie szczęście, czy choćby jego okruchy, nie opuszcza ich, nie zostawia samym sobie i nie zdradza. A co to właściwie znaczy mieć szczęście?

On wie, on miał: szczęście… i muzykę. I może to właśnie ona sprawiała, że szczęście go nie opuszczało. Leopold Kozłowski-Kleinman. Został wybrany spośród milionów. Może przez los, może przez gwiazdy, a może przez Boga? Któż to wie! On sam też tego nie wiedział.

Od dzieciństwa przysłuchiwał się światu i był wrażliwy na dźwięki. Te dobiegające z zakładu krawieckiego sąsiada Szyje Cymblera, pochodzące z maszyny do szycia Singera, były jego pierwszym zauroczeniem. Miał wrażenie, że cisza szumi muzyką, szelest jest śpiewem, deszcz gra rzewnie, woda tańczy, a wiatr jej wtóruje. To było jak cały zespół muzyczny, który sam zresztą potem stworzył jako bardzo młody człowiek, będący jeszcze w gimnazjum, a który nosił nazwę: Amor-Jazz.

Zespół niejednokrotnie ratował życie jemu, bratu i ich żydowskim kolegom, gdy do miasta weszli Rosjanie. To muzyka była jego wyzwolicielką, żywicielką, opiekunką i kochanką. Muzyka, która ciągle obracała się niczym karuzela w jego młodej głowie. I tak już miało być przez całe życie…

I choć zło pleniło się wokół, a burze targały jego łodzią i nie pozwalały spokojnie i bezpiecznie dobić do brzegu, on dzielnie zmierzał do celu. Chciał żyć. Targany bólem, trawiony niesprawiedliwością, okrucieństwem złych ludzi, wielokrotnie upokarzany, doświadczony utratą najbliższych, wychodził z opresji, bo zawsze ratowała i wspierała go muzyka.

Tate Hersz Herman, troszcząc się o byt rodziny, wyjechał przed wojną do pracy w Buenos Aires, skąd nawet na odległość dbał o wykształcenie muzyczne swoich zdolnych synów. Poldek od małego pobierał lekcje gry na fortepianie, początkowo mniej chętnie, a potem już muzyka stała się całym jego życiem. Grał także na akordeonie.

Mame Miriam Maria przytulała chłopców, tłumacząc, że świat jest piękny, a ludzie dobrzy i karmiła ich moralnymi wartościami jak rodzynkami i migdałami. Rodzice byli wzorem dla swoich synów, żadne też nigdy nie powiedziało do siebie wzajemnie inaczej, niż Maniu czy Hermanku albo Tatusiu.

We wschodnio-galicyjskich Przemyślanach – wielokulturowym miasteczku leżącym niedaleko Lwowa, w którym od pokoleń żyli zgodnie: Żydzi, Polacy i Ukraińcy, czuło się zapach czulentu, bigosu i ruskich pierogów. Komu to przeszkadzało?

Nagle sąsiad zaczął patrzeć podejrzliwie na sąsiada, stawał mu się nie tylko nieprzychylny, ale wręcz wrogi. Nastały smutne lata okupacyjne. I nigdy już nie powróciły piękne, beztroskie czasy, kiedy z kolegami biegali na jabłka do sadu proboszcza, kiedy najładniejsze Ukrainki pokazywały mu na czym polega “prawdziwe” życie, mówiąc: “Ja tebe nauczu lepsze kino…” [1].

Niestety podczas wojny zarówno ojciec jak i matka zginęli z rąk niemieckich oprawców. Poldek z bratem Dolkiem (Adolfem), którym opiekował się troskliwie, jak przystało na starszego brata, trafili najpierw do getta, a stamtąd do obozu pracy w Jaktorowie, potem w Kurowicach. Jako że potrafili grać na instrumentach, zostali tam zwerbowani do obozowej orkiestry. Poldek grał na akordeonie, brat na skrzypcach. Byli świadkami wielu bezeceństw i okrucieństw stosowanych przez Niemców wobec ich współtowarzyszy niedoli, którzy szli na śmierć przy taktach muzyki.

Gdy bracia zostali ostrzeżeni o rychłej likwidacji obozu, uciekli, cudem trafiając do oddziału żydowskich partyzantów. Niestety brat popadł w depresję, zachorował na tyfus i podczas jednej z wielu akcji, pozostawiony w leśnym bunkrze, został tam znaleziony i zamordowany przez Ukraińców.

Leopold został więc sam. Samiuteńki na świecie, bez rodziny… Ale została z nim muzyka. I wierzył, że ona utoruje mu drogę, kiedy wreszcie skończy się wojna. Wierzył, że tak będzie, skoro udało mu się doczekać do 13. roku życia, roku przełomowego i ważnego dla każdego żydowskiego chłopca. Przecież muzyka niosła go jak wiatr liście i gnała do przodu, wciąż do przodu… Kiedy tylko pomyślał sobie, że to muzyka ratowała jego rodzinę przed wywózką “czarnymi krukami” na Sybir, przed zastrzeleniem albo powieszeniem w obozie pracy, miał w oczach łzy wielkie jak grochy. I choć ciągle czuł upokorzenie na samą myśl tamtego wieczoru, gdy został zmuszony przez hitlerowców do stania nago na stole i grania na akordeonie z wetkniętą w odbyt palącą się świeczką, która to przypiekała jego chude pośladki, przygryzając zębami usta aż do krwi, myślał o swoich kochanych rodzicach, którzy zaszczepili w nim i Dolku miłość do muzyki.

Kiedy wrócił do swojego rodzinnego miasta, wiedział, że nic już tam nie będzie takie, jak przed wojną. Poszedł do mieszkania, w którym żyli onegdaj spokojnie, w którym tatusina muzyka wypełniała wszystkie pomieszczenia. Na podłodze i na stole porozrzucane były nuty ojca.
– “Co im zawiniły nuty?”[2] – nie mógł pojąć.

I nagle nastała cisza, która grała “Marsza żałobnego” Chopina. Zobaczył przed oczami wszystkich tych, którzy stanowili społeczność miasta. Ukazali mu się: mama i tata, brat, koledzy, sąsiedzi, wujowie, kuzynowie. Ujrzał też siebie w białej koszuli z motylkiem pod szyją. Fryzjernia ojca stała tam gdzie zawsze, ale nie było klientów. Był skład z butami, ale bez butów. Sklep papierniczy też świecił pustkami. Zobaczył w tym dawnym tłumie: rabina, adwokata, kuśnierza, zacnego aptekarza. Był właściciel tartaku, handlarze zbożem, naftą i farbami. Także lekarz, dentysta i weterynarz. Był piekarz i zegarmistrz. To byli ludzie – zacni obywatele tego Sztetl, którzy szli teraz w pogrzebowym kondukcie. Mili, kulturalni ludzie, których pamiętał, a wielu z nich dobrze znał. Chciał do nich podejść, ale szybko zorientował się, że rozmowa z nimi nie jest możliwa. Im bardziej wzbierał w nim ból, tym głośniej śpiewał. Śpiewał najgłośniej jak potrafi, żeby nie krzyczeć z bólu. Bo Leopold stał się świadkiem tego, jak umarło miasto, w którym Żydzi do wybuchu wojny stanowili 50 % przemyślańskiej społeczności, podczas gdy Polacy 35% i Ukraińcy 15%.

Leopold związał się z wojskiem. Ciągle grał na akordeonie i fortepianie, przyszedł też czas na teatrzyk. Został kierownikiem artystycznym Zespołu Pieśni i Tańca Krakowskiego Okręgu Wojskowego. Piął się w górę. Został kierownikiem muzycznym Teatru Żydowskiego w Warszawie i cygańskiego zespołu Roma.

Już wtedy związany był z Krakowem i krakowskim Kazimierzem. Otoczony ludźmi kultury, którzy widzieli w nim tę ogromną miłość do muzyki. Cieszył się estymą i poważaniem.

I nastał rok 1968. Wszystko się skończyło. Nagle stał się niepotrzebny, odrzucony. Stracił pracę, a i przyjaciół jakby ubyło. Depresja sprawiła, że jego stan zdrowia bardzo się pogorszył, wojenne rany dały znów o sobie znać. Znalazł się w szpitalu, gdzie poznał wspaniałego lekarza i człowieka, który sprawił, że Leopold stanął na nogi i ponownie zawalczył o siebie. I jak to zwykle w jego życiu bywało, także i tym razem uratowała go muzyka.

Był niekwestionowaną osobowością, człowiekiem, który swoje życie, zwłaszcza to artystyczne, związał z muzyką żydowską. Koncertował w Polsce, jak również za granicą, współpracując zarówno z polskimi artystami, jak i zagranicznymi. Komponował muzykę, w tym także filmową i musicalową. Był również konsultantem do spraw muzycznych przy tworzeniu filmu “Lista Szindlera” Stevena Spielberga, w którym także zagrał jako aktor.

Leopold Kozłowski to muzyczny autorytet, który jako ostatni przedwojenny klezmer wiedział, jak powinna rozbrzmiewać muzyka, przypominająca o zaginionym żydowskim świecie.

Jako jeden z nielicznych w tej dziedzinie kultury otrzymał szereg prestiżowych nagród i odznaczeń. Dla wielu z nas na zawsze pozostanie ostatnim klezmerem Galicji. Ciągle słyszę muzykę żydowską w jego wykonaniu i łzy same cisną się do oczu.

Zdarzają się czasem ludzie, których życiorysy zapisane są złotymi zgłoskami…

MIROSŁAWA STOJAK


PRZYPISY:
[1] Jacek Cygan, “Klezmer. Opowieść o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana”, Austeria, Kraków 2015, s. 47.
[2] Tamże, s. 201.