OCHODEK-SZPAK: Lubię rodzynki

“Wielkie i wspaniałe arcydzieło człowieka to żyć dorzecznie!”. Zapisał w pierwszym zbiorze esejów pt. “Próby” M. de Montaigne. Rozważania szesnastowiecznego filozofa, które najpełniej wyrażają uniwersalne założenia humanizmu, skłaniają miłośniczkę subiektywnego snucia refleksji do stworzenia bardzo osobistej listy esejów.
Istotą tej formy wypowiedzi jest jej erudycyjny charakter, pełen intertekstualnych odniesień, a jeśli on, to na myśl przychodzi “Martwa natura z wędzidłem” Zbigniewa Herberta. Ostatnia część trylogii z 1993 roku stanowi, obok “Labiryntu nad morzem” i “Barbarzyńcy w ogrodzie”, zbiór wyjątkowy, bo najbardziej malarski. Zafascynowany płótnami flamandzkich mistrzów pędzla autor kreśli w tytułowym szkicu historię “Orfeusza martwej natury” – Johannesa van der Beecka, określanego jako Torrrentius.
Pochodzącego z Amsterdamu, barokowego malarza otaczała aura tajemnicy, miał w proces twórczy wprzęgać nadprzyrodzone siły. Opowiadano, że w swojej pracowni układa płótna malarskie w kształt okręgu, a farby samoistnie tworzą wielobarwne kompozycje. Mroczny to był artysta, gdyby żył u schyłku XIX wieku, śmiało można by rzec, że dekadent i nihilista. Pesymista, który uwierzył A. Schopenhauerowi, że życie to nieustanne pasmo cierpienia, w którym ukojenia można doświadczyć nie tyle za sprawą buddyjskiej Nirwany, co dzięki bezgranicznemu zatraceniu w akcie tworzenia. Pod pędzlem malarza narodziło się płótno niezwykłe, inwentarz przedmiotów, wśród których znajdują się między innymi: gliniany dzbanek w kolorze nasyconego brązu, szklany kielich do połowy wypełniony płynem czy kartka papieru z zapisem nut. “Martwa natura z wędzidłem”, bo ten obraz przywołuję, uchodzi za alegorię vanitas i cnoty umiarkowania jednocześnie.
Obraz odkryto dopiero w XX wieku, służył przez stulecia za przykrywkę beczki,
w której przechowywano rodzynki. Za takie informacje wywyższam teksty Herberta ponad inne. Rzucone mimochodem w ciąg erudycyjny wiadomości o tym, że Gombrowicz nie rozumiał fascynacji Herberta malarstwem, a klasery ze znaczkami określał mianem bytów mocno podejrzanych.
Cnota nie jest wcale azylem słabych, zaś akt wyrzeczenia jest aktem odwagi, dla tych, którzy poświęcają rzeczy powszechnie pożądane dla spraw niezrozumiałych i wielkich. Takimi słowami zakończył apokryf pt. “Łóżko Spinozy” Z. Herbert i włożył kij w mrowisko bardziej niż można się tego spodziewać. Od czasów Sokratesa wiadomo, że cnota to najwyższe dobro, o które człowiek powinien w ciągu swego życia zabiegać. Nawet za cenę przeciwstawiania się wszelkiemu relatywizmowi. Twórca etyki zapłacił za wierność ideałom ceną najwyższą, a ostatnie chwile myśliciela, utrwalone choćby na płótnie francuskiego J. L. Davida, wciąż inspirują do scholastycznych dysput o tym, ile można poświecić i czy warto to zrobić.
W apokryfie pt. “Łóżko Spinozy” Herbert konfrontuje czytelnika z historią ascetycznego młodzieńca, który trawił czas na czytaniu niezrozumiałych ksiąg, uchodził bowiem za człowieka bez praktycznego zmysłu, dlatego najbliżsi postanowili pozbawić go majątku.
W przypomnianym tekście, który również odnaleźć można w tomie pt. “Martwa natura z wędzidłem”, sterta rodzinnych pamiątek, takich jak: cynowy dzbanek z oderwanym uchem, pogrzebacz czy fajansowa figurka przedstawiająca pasterza bez głowy, stanowi wartość bezcenną, bo sentymentalną. Każdy z nas ma przecież szacowne relikty, które zalegają na strychu albo w garażu do kolejnego wiosennego sprzątania.
Apokryf Herberta przypomina o tym, że tak łatwo przychodzi nam stygmatyzowanie i zwyczajne nierozumienie inności. Na szczęście Baruch Spinoza znajduje w sobie siłę, by wytoczyć proces nie tylko o pamiątki, ale przede wszystkim o honor.
Bo czym jest życie, jeśli on stracony? Zawsze w takich momentach uderzam w tony wysokie i wspominam dylematy Lorda Jima z prozy J. Conrada, o którym pewnie też kiedyś napiszę. Spinoza oddał pokonanym przeciwnikom przedmioty, sobie pozostawił łóżko z ciemnooliwkową zasłoną, które oznacza tu symbol życia, śmierci i nade wszystko miłości wyjątkowej, bo tej do matki.
Autor apokryfu nie pozwala zapomnieć, że bardziej interesuje nas moment śmierci Seneki niż jego poglądy, że stary Kant, który wącha tarty chrzan, zmęczony chorobą, utrwala się w pamięci bardziej od imperatywów, które nakazywały, by człowieka traktować jak cel sam w sobie i postępować tak, by reguła naszego działania mogła stać się prawem obowiązującym powszechnie.
Tak! Herbert brzmi w tych esejach jak moralista, a ja lubię ten ton.
Wspomniany we wstępie autor “Prób” stworzył obraz człowieka, którego natura jest wewnętrznie skomplikowana, dwuwymiarowa, pstrokata, rozmaicie połyskująca.
Życia nie starczy, by ją poznać i może nawet wcale nie trzeba tego czynić. Kroczenie naprzód bywa łatwiejsze od ograniczania się, dlatego sięgam po rodzynki.
IWONA OCHODEK-SZPAK