Próbuję opowiedzieć ciekawą historię – wywiad z pisarzem Markiem Ławrynowiczem

Fot. Agnieszka Herman. Na zdjęciu Marek Ławrynowicz.

– Ukazała się Pana najnowsza powieść „Jakby go nie było”, której chyba jest najbliżej do kryminału… Użyłem słowa „najbliżej”, bo jednak w typowy dla Pana sposób wychodzi Pan poza ten gatunek, o czym świadczy spoglądanie przez Pana momentami satyrycznym okiem na bohaterów i rozgrywające się wydarzenia (np. wytatuowanie przez głównego bohatera na klatce piersiowej postaci Stalina).

– Powieść „Jakby go nie było” jest zbudowana na schemacie kryminału, to znaczy zaczyna się od morderstwa, a kończy wyjaśnieniem zagadki. Ale, przynajmniej w moim odczuciu, nie wyjaśnienie zagadki śmierci Kazimierza Łyczuka jest tu najważniejsze, lecz on sam. Poznajemy losy człowieka oznaczonego pewnego rodzaju stemplem, który determinuje całe jego życie – jest jego nieszczęściem. Warto też zwrócić uwagę na drugiego z bohaterów: odtwarzającego losy Łyczuka redaktora lokalnego pisemka Sieniawskiego. Jeśli chodzi o momenty satyryczne, to wynikają one z absurdalności opisywanej historii. Generalnie postrzegam świat jako absurdalny, podobnie jak ludzkie życie. To nie jest tak, że ja szukam śmieszności. To moi bohaterowie, ulegając swoim małym namiętnościom i ambicjom, stają się komiczni, a równocześnie bezradni.

– Koniecznie muszę powiedzieć, że Pana najnowszą książkę bardzo dobrze się czyta. Skąd wziął Pan pomysł na napisanie powieści „Jakby go nie było”?

– Przeczytałem w jednej z książek Ryszarda Kapuścińskiego (chyba w „Kirgiz schodzi z konia”) o mieszkańcu ZSRR, który wytatuował sobie sierp i młot. Wydało mi się to całkowicie idiotyczne, a równocześnie oddawało absurdalność tamtej rzeczywistości. Pomyślałem wtedy: a gdyby ktoś kazał wytatuować sobie na piersi portret Stalina? Co by się z nim stało? Jakie byłyby jego losy? I spróbowałem to opisać w formie powieści.

– Czy główny bohater, Kazimierz Łyczuk, ma swoje odbicie w rzeczywistości? Czy może jest to postać całkowicie fikcyjna?

– Jest postacią fikcyjną, ale zbudowaną w oparciu o moje spotkania z ludźmi tego typu. Na przykład opowiadający o Łyczuku Stanisław Tyka ma swój rzeczywisty pierwowzór, język, którym się posługuje, jest w dużym stopniu autentyczny. Łyczuk jest trochę z rzeczywistości, a trochę z komunistycznej legendy tamtego czasu. To taki ktoś z socrealistycznego plakatu, o twarzy pozbawionej wyrazu, choć przecież człowiek myślący i czujący.

– Wplata Pan do swojej powieści postaci historyczne, np. Jakuba Bermana, Stalina… Czy zabieg ten miał na celu bardziej wiarygodne osadzenie jej w epoce PRL-u?

– Berman był po prostu potrzebny, a to dlatego, że wedle powszechnego przekonania wymyślił on jedną z najważniejszych powieści tamtego czasu, wiec czemu by nie miał wymyślić książki o Łyczuku. Zainteresował mnie bardzo wywiad z Jakubem Bermanem w książęce Teresy Torańskiej „Oni”. Berman nie opowiada tam głupstw o socjalizmie, tylko przedstawia świat jako grę, w której jeśli coś ma nastąpić, nieodwołalnie następuje. Trzeba umieć czytać tę grę, rozumieć swoje w niej miejsce, a także to, że za plecami zawsze czai się katastrofa. Jest w tym wywiadzie moim zdaniem bardzo szczery jak na byłego polityka. W powieści Berman jest potrzebny, ale nie do osadzenia wydarzeń w historii, tylko do uwiarygodnienia postaci młodego działacza PZPR Andrzeja Zakrzewskiego, który w historii Łyczuka odegra ważną rolę. Inaczej ze Stalinem. To postać z powieści i wspomnień o nim, które czytałem. Bardziej pomnikowa niż rzeczywista.

– Powiedzmy jednak, że chociaż w „Jakby go nie było” wraca Pan do epoki PRL-u, to nie jest powieść historyczna. Czy kiedyś pokusi się Pan o napisanie książki, która byłaby osadzona stricte w realiach historycznych?

– Chyba nie zaryzykuję napisania takiej powieści. Tu trzeba warsztatu historyka, którego nie mam. Moja wiedza o PRL-u wynika z otarcia się o tę epokę, ale zawsze bardziej interesowali mnie ludzie w niej żyjący niż ona sama. Ideologicznie PRL był dla mnie pusty. Nie zobaczyłem tam żadnej idei, która by mnie zainteresowała. Szczerze mówiąc głęboko nienawidziłem PRL-u, ale długo nie wierzyłem, że doczekam jego końca. Jakoś musiałem w nim żyć, bo kiedy chciałem wyjechać, nie dawano mi paszportu. Kiedy go wreszcie dostałem, wróciłem, bo w Polsce została dziewczyna, którą kochałem. Moje życie było tak samo absurdalne jak ten cały PRL.

– Do jakiego czytelnika adresowana jest Pana powieść? Czy myśli Pan, że może zainteresować młodego człowieka, który nie pamięta czasów PRL-u?

– Muszę się przyznać, że pisząc, nie myślę o czytelniku. Mam nadzieję, że jakiś się znajdzie. Może być starszy albo młodszy, bardziej lub mniej wykształcony, o takich poglądach czy innych. Próbuję opowiedzieć ciekawą historię i mam nadzieję, że ta historia tego i owego skusi. Czy młody człowiek daleki duchowo od PRL-u może się tym zainteresować? Oczywiście. Ponieważ to o czym piszę: ludzkie namiętności, społeczne schematy, indywidualne wybory, strach i nadzieja, gra o sukces się nie zmieniły. Nie zmieniają się od wieków. Nie należy skupiać się na dekoracjach, ale na aktorach odgrywających dramat albo komedię.

– Miałem wrażenie, czytając Pana powieść, że w sensie konstrukcyjnym (pokazywanie głównego bohatera z bardzo różnych perspektyw przez bardzo różne postacie) blisko jej do „Kiedy umieram” Faulknera, ale jeżeli już chodzi o narrację, to chyba do absurdu Bułhakowa, Haška… No właśnie – jakby mógł Pan powiedzieć – gdzie leży jej główny ciężar czerpania z dziedzictwa wielkiej literatury?

– Faulkner nie jest mi pisarzem specjalnie bliskim, zupełnie inaczej jest z Bułhakowem, Haškiem, dodałbym jeszcze Hrabala. Uważam „Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa za najlepiej napisaną powieść w dziejach literatury. Młodzi pisarze powinni ją uważnie czytać, zwłaszcza śledząc, jak Bułhakow buduje narrację, a właściwie osobę narratora, bo w „Mistrzu i Małgorzacie” to jest osoba, choć niebiorąca udziału w akcji. Ja się w to bardzo wczytywałem i starałem się tego nauczyć. Zresztą to nie cecha tylko Bułhakowa, ten rodzaj narracji jest też na początku „Biesów” Dostojewskiego i w wielu innych tekstach literatury rosyjskiej. Jeśli chodzi o narrację, melodię języka, budowanie opowieści, stopniowanie absurdu, Bułhakow jest moim absolutnym mistrzem. Drugim pisarzem, który miał na mnie bardzo duży wpływ, jest Bohumil Hrabal, od którego uczyłem się opisywania ludzi na pozór zwykłych, nic nieznaczących, którzy gdy przyłożymy do nich odpowiednią literacką lupę, stają się niezwykli i bardzo głębocy. Tak więc Bułhakow i Hrabal to są moi idole.

– Myślę, że jest to powieść, której również znakomicie by się słuchało. Czy jest ona dostępna w formie audiobooków? Czy jest planowane zrealizowanie słuchowiska radiowego?

– Na razie audiobooka nie ma, ale myślę, że pewnego dnia się pojawi. Moje inne powieści są dostępne w formie audiobooków, więc na razie miłośnikom słuchania (sam do nich należę) polecałbym którąś z nich. Jeśli chodzi o słuchowisko, poniekąd zależy to ode mnie, bo niemal od zawsze jestem związany z Teatrem Polskiego Radia. Jeszcze o tym nie myślałem. Nie wiem, czy tę powieść da się zawrzeć w klasycznej słuchowiskowej formie. Pomyślę.

– Czy ma Pan pomysł na kolejną powieść? Czy również będzie ona osadzona w przeszłości? Bo zgodzi się Pan, że Pana utwory – co nie jest oczywiście zarzutem – bardziej są osadzone w przeszłości, niż np. w teraźniejszości?

– Kolejna powieść już istnieje, nawet podpisałem na nią umowę z wydawnictwem Lira. Także będzie osadzona w przeszłości i jest trochę nietypowa dla mnie, bo to klasyczna powieść sensacyjna. Dlaczego nie jest osadzona w teraźniejszości? Jakoś nie widzę tematu. Może dlatego, że współczesne życie publiczne wypełniają rozdmuchane do niebywałych rozmiarów głupstwa. Ja się głupstwami nie emocjonuję, więc nie mógłbym o nich pisać.

– Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał:
JAROSŁAW HEBEL