OKNIŃSKA: Uśmiechnij mnie

Ania była moją lepszą połówką. Moją żoną. Niecierpliwy, rozdrażniony choleryk, twardo stojący na ziemi, chcący mieć wszystkie problemy pod kontrolą – to byłem ja. Ona, jak Dzwoneczek z „Piotrusia Pana”, prawie nie dotykając ziemi i wypełniając mieszkanie ciepłym zapachem, potrząsała różdżką, strzepując czarodziejski pył w każdą otchłań życia, dodając jej światła i wypełniając nadzieją. Miała przepiękny uśmiech. Pod jego wpływem największy problem z wielkiego głazu zmieniał się w mały kamień, łatwy do usunięcia z naszej wspólnej drogi.
Uwielbiała tańczyć. Marzyła, żeby choć raz zatańczyć w balecie. Na środku dużego pokoju uwalniała spięte, blond włosy i kręciła się, ledwo dotykając stopami podłoża. Pływające w powietrzu kosmyki uciekały przed wpadającymi przez okno promieniami słońca. Słyszałem, jak się śmieją. Krągłymi ruchami ramion malowała w powietrzu wyspy, rzeźbiąc delikatnie ich brzegi opuszkami palców. Czułem zapach otaczającej ich wody.
Często budziłem się wcześniej i patrzyłem na jej śpiącą, rozluźnioną i zawsze uśmiechniętą twarz. Za oknem ktoś grał na gitarze, a ja chciałem wtulić się w ten jej spokój i tak trwać.
To było listopadowe popołudnie. Przemarznięty wiejącą szarugą otworzyłem drzwi do jasnego mieszkania, pachnącego przygotowywanym posiłkiem. Zobaczyłem uśmiech mojej żony i zrobiło mi się ciepło. Nagle poczułem, że zaplątała się w nim łza. Spojrzałem na twarz Ani i zobaczyłem, że próbuje rozluźnić zmarszczki, kładące się zmartwieniem na czole.
Diagnoza była wyrokiem. Zaawansowane stadium raka trzustki i chemioterapia, która być może przedłuży jej życie. Czułem, że rozpadam się na kawałki. Cały nasz świat w mgnieniu oka staje się zgliszczem. A ja patrzę bezradny na wroga i nie wiem, jak z nim walczyć. Mój cudowny Dzwoneczek wytrząsł z różdżki jeszcze odrobinę czarodziejskiego pyłu, mówiąc, że damy radę.
Chemioterapia była olbrzymim obciążeniem. Ania nie mogła jeść, nie miała sił, żeby się ruszać. Ale wciąż się do mnie uśmiechała. Podłączono ją pod kroplówkę. Zaczęły wypadać jej włosy. Piękne, długie, zawsze pełne życia – teraz były jakby cieńsze, postrzępione, bez cienia blasku. Zmęczone, tak jak zmęczona była jej skóra, szara i wątła. Wydawało się, że kości policzkowe wypychają ją boleśnie. Mimo tego wciąż się uśmiechała.
Któregoś razu lekarz zatrzymał mnie przed drzwiami jej pokoju. Powiedział, że chemioterapia działa, ale Ania nic nie je. Trzeba będzie ją karmić przez rurkę, pod narkozą. Dodał, że wydaje mu się, że jest to bardziej problem psychiczny niż skutek uboczny terapii.
Tego dnia nie miała siły utrzymać uśmiechu. Bladymi, wysuszonymi wargami szepnęła, że już nie zdoła zatańczyć w balecie. Z bólu przestałem prawie oddychać. Całą noc myślałem, jak jej pomóc. Co zrobić, żeby przywrócić życiodajny uśmiech. Zasnąłem nad ranem, obudziłem się spocony.
Dużo czasu zajęło mi bieganie po sklepach, żeby kupić to, czego potrzebowałem. Późnym popołudniem byłem w szpitalu. Poprosiłem siostrę, żeby posadziła Anię na wózku i przysunęła do okna. Sam przebrałem się w budce parkingowego.
Białe, samonośne pończochy sięgały mi niewiele ponad kolana. Ich rant ozdobiony był czarnym owłosieniem. Podobnie jak ramiączka różowej, tiulowej sukienki, której falbana ledwo przykrywała moje pośladki. Udało mi się dostać baletki w moim rozmiarze. Tak ubrany wybiegłem na plac parkingowy. Kątem oka sprawdziłem, czy Ania jest już w oknie. Była, więc zacząłem tańczyć. Stanąłem na czubkach palców i próbując nie stracić równowagi, krągłymi ruchami ramion malowałem w powietrzu wyspy. Później ociężałymi paluchami zacząłem rzeźbić ich brzegi. Zachciało mi się płakać, bo było to takie niezdarne. Przewróciłem się, ale wstałem. Zdeterminowany zacząłem biegać po placu, wyrzucając w górę ramiona i nogi. Wydawało mi się, że słyszę w głowie muzykę jej radosnego chichotu. Rysowałem w powietrzu koślawe ósemki, podnosiłem do góry nogi, jakbym tańczył kankana. W końcu, robiąc szpagat rozłożyłem się jak długi. Po dłuższej chwili spocony i z jedną pończochą zsuniętą do kostki wstałem i zerknąłem w stronę okna. Zobaczyłem, że Ania się śmieje. Nie zastanawiając się, pobiegłem na pierwsze piętro do jej pokoju. Siedziała na wózku i śmiała się głośno, nie mogąc złapać oddechu. Kucnąłem przy wózku i wzruszony powiedziałem:
– Kochanie, jeśli ja zatańczyłem w balecie, to tobie też się uda.
Tego wieczoru Ania zjadła kolację.
AGNIESZKA OKNIŃSKA