TOMCZYK: Szatański pomysł na Bułhakowa

Zdziwienie i konsternacja. To pierwsze słowa, jakie przychodzą mi na myśl o „Mistrzu i Małgorzacie” wystawianym na Scenie Przodownik Teatru Dramatycznego w reżyserii Magdaleny Miklasz.
Dotychczas nie widziałam równie dziwacznego i skomplikowanego spektaklu zarazem. Przyznam, że mam kłopot z jego oceną.
Na przedstawienie składają się dwa akty. Pierwszy, trwający dwie godziny, to narracyjna jatka kipiąca chaosem. Historia wypadku Berlioza i losy Jeszui Ha-Nocri wysuwają się na pierwszy plan. Pojawiają się także literaci z Domu Gribojedowa, Mateusz Lewita czy Iwan Bezdomny. Czas mija, a tu ani widu, ani słychu tytułowej pary. W co ja się wpakowałam (?), myślę. To moja ulubiona książka, ale, bądźmy szczerzy, wątek Jeszui nie jest mi najbliższy. Gdzie, do cholery, podział się Mistrz?! Kiedy w końcu nadejdzie Małgorzata z żółtym bukietem w dłoni?!
Aktorzy testują moją cierpliwość, ciągle wracając do domu literatów, prowadząc dysputy tyle rozbudowane, co nużące. Po stu dwudziestu minutach spędzonych w piwnicy (Scena Przodownik mieści się w piwnicy jednej z mokotowskich kamienic) mam dość tego miszmaszu. Nie do końca jestem pewna, kto jest kim – aktorzy płynnie przechodzą od postaci do postaci, występując w podwójnych czy potrójnych rolach. Na przykład Krzysztof Szczepaniak raz jest Mateuszem Lewitą, raz Jeszuą, i momentami naprawdę nie wiem, której postaci udziela głosu. Ten sam kazus dotyczy pozostałych aktorów w mniejszym lub większym stopniu. Zaczynam się martwić: ja, miłośniczka „Mistrza i Małgorzaty”, nie wiem, kto jest kim? Co tu się dzieje???
Jednak w tym kotle niedomówień odnajduję elementy, które lubię. Ascetyczna scenografia, w tym wybrakowany kryształowy żyrandol, od którego nie mogę oderwać wzroku, bo podskórnie czuję, że nie wisi tam bez powodu, oraz kartony, które odpowiednio oświetlone zamieniają się w moskiewskie kamienice, sprawiają, że zaczyna we mnie kiełkować myśl. Chaos w głowie Mistrza, chaos w powieści, chaos na scenie. A może oni robią to specjalnie? Męczą mnie przez dwie godziny, by po przerwie zachwycić? Pokazać teatr, jakiego szukałam i po który przyszłam?
Nie czekam długo na odpowiedź, bo oto wszyscy aktorzy i aktorki jak jeden mąż stają na wprost widzów i zaczynają czytać nam w myślach. Tak, tych myślach, które nie dają spokoju podczas oglądania spektaklu. Czytają te myśli na głos. Bez żenady. Z wyraźnym rozbawieniem.
Twórcy jawnie przyznają, że bawią się kosztem widza, prowadząc grę, kto dłużej wytrzyma w teatrze: my na krzesłach czy oni na scenie? Powoli zaczynam się uśmiechać. W tym momencie wiem, że dwie godziny katorgi nie poszły na marne.
Po przerwie wracam z wielkimi nadziejami. I tym razem się nie zawodzę. Po chaosie nie ma śladu. W końcu pojawiają się ci, na których tak czekam. I rozpoczyna się bal. Jeśli istnieje piekło i szatan wyprawia w nim hulanki, to właśnie tak muszą wyglądać. Muzyka (Anna Stela) i projekcje (Aleksander Janas/kolektyw kilku.com) to majstersztyk! Jestem zahipnotyzowana. Hella (w tej roli Anna Stela) i jej narkotyczny taniec na stole przywołują skojarzenia klubów nocnych, gdzie umęczone tancerki na chwilę przed zamknięciem resztką sił zakręcą jeszcze biodrem. W ogóle wszyscy aktorzy w tej scenie wypadają świetnie. Niby zabawa, a mam wrażenie, że stypa. Długo jej nie zapomnę. Brawo!
Swoje pięć minut dostaje także żyrandol. Zmienia się w aureolę, co prawda wybrakowaną, ale jaka święta, taka gloria. Bardzo podoba mi się ten zabieg. Wrażenia potęguje zakończenie. Rozlana benzyna. Zacięta zapałka. Błysk płomienia. I rękopisy, które nie płoną. Wzruszam się.
Aktorzy bez problemu komunikują się na scenie, pozwalając sobie na ewidentnie nieplanowane puszczanie oka do widza. Spektakl grany jest od jedenastu lat, szmat czasu, by dobrze się zgrać. Nie ma tu ról słabszych. Doceniam umiejętności Agnieszki Makowskiej (dziękuję za Behemota i w ogóle za wszystko), Anny Steli (cóż za głos!), Anny Karoliny Gojarskiej (Asasello), a także pozostałych aktorów: Anny Szymańczyk (Małgorzata), Marcina Bartnikowskiego (Iwan Bezdomny) oraz Łukasza Wójcika (Korowiow). Stworzyliście Państwo intrygujące, a przede wszystkim świetnie zagrane widowisko!
Odrębne słowo poświęcę Krzysztofowi Szczepaniakowi (aka Jałtańska Mewa). W moim prywatnym rankingu teatralnym 2024 roku jego Lola z „Kinky boots” zajęła pierwsze miejsce ex aequo z Andrzejem Zielińskim jako Pan Schmitt w spektaklu „Kim jest pan Schmitt?”. W „Mistrzu i Małgorzacie” Szczepaniak jest równie wybitny i magnetyzujący, a umiejętności wokalne i to, co potrafi zrobić z głosem, nadal mnie zaskakują. Jego Woland to Woland, którego od lat noszę w wyobraźni. Enigmatyczny, opanowany, ekscentryczny. Uszyty dla mnie na miarę.
Na koniec wypadałoby napisać, czy spektakl przypadł do gustu. Nadal nie potrafię jednoznacznie się określić. Osoby ceniące teatr klasyczny mogą mieć problem z wizją zaprezentowaną przez twórców. Za to miłośnicy awangardy znajdą tu coś dla siebie. Jedno jest pewne: przed spektaklem warto przeczytać książkę. Bez niej trudno będzie zrozumieć i tak już skomplikowany, i złożony w warstwie narracyjnej spektakl.
KATJA TOMCZYK
Teatr Dramatyczny w Warszawie (Scena Przodownik) – Michaił Bułhakow, „Mistrz i Małgorzata” (przekł. Irena Lewandowska, Witold Dąbrowski). Reżyseria – Magdalena Miklasz. Dramaturgia – Marcin Bartnikowski. Scenografia i kostiumy – Ewa Woźniak. Występują: Agnieszka Makowska, Anna Stela, Anna Karolina Gojarska, Anna Szymańczyk, Łukasz Wójcik, Marcin Bartnikowski, Krzysztof Szczepaniak.
Spektakl trwa: 195 min. (w tym jedna przerwa).