WALCZAK: W podróży z komiksem

Odkąd sięgam pamięcią, sztuka zawsze była częścią mojego życia. Książki, muzyka, ruch, bajki animowane i filmy – te drobne niuanse, łącząc się ze sobą, tworzyły wielobarwną mozaikę. Gdzieś w tym kolażu swoje miejsce znalazł również komiks.
Kluczową datą dla zaistnienia komiksu w Polsce był rok 1949. To właśnie wtedy zaczęto wydawać „Świat Młodych”. Początkowo publikowano w nim krótkie satyry, opowiadania dydaktyczno-historyczne, kryminalne, a nawet westerny. Autorzy szukali inspiracji w treściach, które pozwalały zapomnieć o powojennej rzeczywistości. Wśród rysowników znaleźli się późniejsi mistrzowie tego gatunku, tacy jak Jerzy Chmielewski (znany jako Papcio Chmiel, autor „Tytusa, Romka i A’Tomka”), Janusz Christa (autor „Kajka i Kokosza”), Szarlota Pawel (twórczyni „Kubusia Piekielnego” i „Jonki, Jonka i Kleksa”) czy Tadeusz Raczkiewicz (autor serii „Kuśmider i Filo”).
W 1976 roku czasopismo „Relax” spojrzało przychylniejszym okiem na młodych twórców. Na scenę wkroczył „Thorgal” – seria, która do dziś nie została w pełni zakończona i nadal można ją znaleźć na sklepowych półkach. Skandynawska mitologia przedstawiona okiem Grzegorza Rosińskiego zyskała coraz większe rzesze fanów. Komiks został przetłumaczony na wiele języków, a rosnący popyt stale napędzał podaż.
Pod koniec lat 80. wydawnictwa komiksowe zaczęły przeżywać kryzys. Inflacja spowodowała spadek jakości papieru, a społeczne nastroje nie współgrały z często przaśną grafiką. Mimo to odległe, kosmiczne światy nadal miały swoich wiernych fanów. Od 1982 roku na rynek wkroczyła „Fantastyka”. Na jej łamach Bogusław Polch powołał do życia „Funky Kovala”, który wniósł do znanych już elementów oko naukowca, łącząc przyjemne z pożytecznym. Twórca, z lekką ironią, krytykował ówczesne władze Polski, umieszczając swoich bohaterów w odległej, futurystycznej przyszłości.
Duże zmiany na rynku komiksu nastąpiły na przełomie XX i XXI wieku. Pojawił się magazyn „Produkt”, kierowany przez Michała Śledzińskiego, który w odróżnieniu od wcześniejszych założeń wyszedł poza ustalone normy i postawił na debiutantów. Pod opieką profesjonalistów wspólnie stworzyli grafiki, dotykające najważniejszych problemów tamtych czasów: zmian w gospodarce, bezrobocia, blokowisk i kultury, jaka wokół nich powstawała.
Warto wspomnieć o słynnych „KaeRelkach” – krótkich, pełnych czarnego humoru satyrach tworzonych przez Karola Kalinowskiego, oraz o „Łaumie”. Ta ostatnia, zresztą, w 2009 roku zdobyła nagrodę dla najlepszego komiksu.
Kolejne lata przyniosły nowe nazwiska, takie jak Przemysław Truściński. Pracował między innymi nad dziełami: „Najczwartsza RP: Antylista Prezerwator” oraz „Komiks W-wa”. Co ciekawe, poruszał również zagadnienia z pogranicza – trudne, głęboko przejmujące, również erotykę. W swoim albumie „Trust: Historia choroby” powołał do życia senne koszmary, ukazane kreską w perspektywie odrealnionych, chaotycznych światów.
Nazwisko Przemysława Truścińskiego pojawia się również dzisiaj. W 2020 roku wydano komiks „Andzia”, który łączy wierszowane teksty biskupa Piotra Mańkowskiego z surrealizmem autora. Ta niezwykła kombinacja tradycyjnej poezji i odrealnionej kreski Truścińskiego ukazuje, jak różnorodne inspiracje przenikają się w dziełach współczesnych artystów.
To tylko nieliczne i wybiórcze fakty z przeszłości – nasza podróż z komiksem przecież wciąż trwa. Mogę śmiało powiedzieć, że nabrała głębi i perspektywy. Odwiedziłam filię jednej z bibliotek. Półki przeznaczone na komiksy dosłownie pękały w szwach: zarówno dla dzieci, młodzieży, jak i starszych czytelników.
Przekrój tematów był obszerny: od wiekowego, lecz wciąż czytanego Papcia Chmiela, poprzez Tove Janssona i „Muminki”, mroczne „Star Warsy”, wyrazistego „Wiedźmina”, podkręcone erotyką i brutalnością „orki”, aż po lateksowych „Avengersów”. Znalazły się również bardziej odważne wydawnictwa, które panie bibliotekarki miały na oku. Cóż, ich treść znacząco „zgłębia” temat – są zgrabne wydawniczo, odważne, pełne humoru i dystansu.
Komiks, jako opowieść wizualna, opuścił płaszczyznę – dosłownie. Od wielu lat organizowane są festiwale i spotkania autorskie oraz stoiska na targach książki, podczas których autorzy w formie instalacji i performance’ów prezentują swoje grafiki. Powstają nowoczesne centra kultury, takie jak Centrum Komiksu i Narracji Interaktywnej w Krakowie, a przestrzeń wystawiennicza rozwija skrzydła. Prefabrykaty komiksowych opowieści – storyboardy – zyskują nowe oblicze sztuki współczesnej. To prawdziwe „małe cudeńka”, które łączą interaktywnie wiele umiejętności i kompetencji.
Współczesny świat komiksu trochę „romansuje” również z literaturą. Do adaptacji graficznej trafili między innymi Olga Tokarczuk („Profesor Andrews w Warszawie”; „Anna In w grobowcach świata”), Henryk Sienkiewicz i Stanisław Lem – klasyki, o których często mówi się, że lepiej ich nie dotykać. Czy w tych przypadkach było podobnie? Według mnie literatura wciąż pozostaje krok przed swoją siostrzaną adaptacją komiksową, ale znalazłam coś wyjątkowego w tych graficznych „cudeńkach”: talent, pasję twórców i subtelną umiejętność manipulowania narzędziami.
Czasami obserwowałam pracę Wojtka Ciesielskiego, który zawsze miał pod ręką kartkę i pióro. Kiedy zaczynał szkicować, zdawał się znikać – nie wiem, dokąd wędrował, ale przynosił stamtąd wyjątkowe pomysły.
Komiks bazuje na stylu wizualnym Cartoon – upraszczaniu, czyli takim sposobie redagowania i przedstawiania fabuły, który lepiej pozwala ją zrozumieć. Wszystkie dookreślenia w dymkach, charakteryzujące daną historię, nie są wycięte z kontekstu, lecz ściśle łączą się z grafiką. Wspólnie – po nitce do kłębka – prowadzą do rozwiązania wątku. To oczywiście zrozumiałe, dlaczego więc o tym wspominam?
Powieść, publicystyka czy reportaż bazują na sporej liczbie znaków graficznych, których nie muszą ograniczać – chyba że dostaną inne wytyczne od wydawcy. W przypadku komiksu natomiast, który postrzega świat z zupełnie innej perspektywy, minimalizm odgrywa kluczową rolę. Symbol, alegoria – uchwycenie tak obszernej treści w jednym dymku tylko pozornie wydaje się proste, dlatego istotne jest, aby twórca potrafił to skutecznie przekazać. Oczywiście tematy, grupy odbiorców i cele mogą być różne, jednak idea pozostaje ta sama.
Odkryłam nie tylko niesamowite wydanie sagi „Gwiezdnych Wojen”, ale także przepiękne albumy Wojciecha Siudmaka, który ubarwił graficznie „Diunę” Franka Herberta. Pokochałam ten pustynny świat i trudny, pełen ezoteryki oraz fantastyczno-naukowego zacięcia dialekt, a przepiękna kreska na chwilę pozwoliła mi poczuć pod stopami piasek Arrakis. Słowo i obraz to potężna broń w rękach dobrego rzemieślnika.
AGNIESZKA WALCZAK