BĄCZKOWSKI: Zaraz wejdzie

Fot. Pixabay.com

„Zaraz wejdzie”, pomyślała Joanna i naciągnęła ciepły koc aż pod brodę. Było jej dobrze. Woda w kaloryferach śmigała wesoło, a w mieszkaniu unosił się zniewalający zapach sosu do spaghetti bolognese, które uwielbiała. Spojrzała przez okno na dostojnie kołyszący się świerk. Musiało być wietrznie, co przy temperaturze zaledwie trzech stopni zamieniło świat zewnętrzny w wyjątkowo nieprzyjazne miejsce. Joanna nie znosiła zimna, ale na szczęście dziś już nie musiała nigdzie wychodzić. Wróciła ze szkoły po czternastej, rzuciła w kąt torbę pełną testów do sprawdzenia i natychmiast zaległa na wzorzystej sofie. Nie było go w domu, ale przypomniała sobie, że miał wybrać się na dłuższy spacer do Lasu Kabackiego.

Przymknęła oczy i zapadła w drzemkę pełną obrazów zielonej łąki, nad którą unosiły się chmary kolorowych motyli. Obudziła się na moment, bo zdawało się jej, że słyszy otwierane drzwi wejściowych i szelest kurtki odwieszanej do szafy. Poczuła ciepło docierające do najbardziej odległych zakamarków jej ciała. Ciepło, które rozlewa się w człowieku na myśl o bliskiej osobie. Właściwie nie miałaby nic przeciwko, gdyby teraz wszedł i delikatnie pocałował ją w usta, jak to miał w zwyczaju. Poczułaby dreszcz docierający do najbardziej peryferyjnych części ciała, a zapach jego skóry przywołałby chwile uniesienia, kiedy to oboje zatracali się w miłości.

Miała ochotę trochę pofantazjować na ten temat, ale odgoniła natrętne myśli o zbliżającej się nocy, bo zapach sosu stał się nieco zbyt intensywny i usłyszała z kuchni niepokojące syczenie. Pomyślała, że jak zwykle nie zmniejszył płomienia albo, co gorsza, zupełnie zapomniał o pozostawionej na gazie potrawie. Zdarzało mu się to, ale był artystą, co w oczach Joanny całkowicie usprawiedliwiało wszelkie przejawy roztargnienia i brak elementarnego rozeznania w mechanizmach prozaicznej, codziennej egzystencji. Nigdy nie narzekała, że to na jej barkach spoczywa obowiązek prowadzenia całego gospodarstwa domowego. Wprost przeciwnie – szczyciła się, że w pewien sposób bierze udział w powstawaniu jego arcydzieł, stwarzając mu idealne warunki do pracy koncepcyjnej. Czasem przystawała przed zamkniętymi drzwiami gabinetu i wyobrażała sobie, jak właśnie w tej chwili pisze ostatnie zdanie będące zwieńczeniem błyskotliwego rozdziału nowo powstającej powieści.

Niechętnie odrzuciła koc i wstała. Przechodząc przez przedpokój rzuciła okiem na drzwi łazienki i zobaczyła, że światło jest zapalone. Uśmiechnęła się na myśl o trafności swojego przypuszczenia – oczywiście poszedł do toalety, zaczytał się i zapomniał o bożym świecie. Dość często mu się to zdarzało i nawet nie musiał zabierać ze sobą książki, bo ich pokaźny stos piętrzył się w kącie niewielkiego pomieszczenia. Większość z nich kupiła mu sama, kierując się precyzyjnymi instrukcjami zapisanymi jego schludnym charakterem pisma na małych karteczkach, które później zabierała do księgarni i z dumą pokazywała panu Robertowi, a ten szukał książek w różnych hurtowniach i antykwariatach, bo zwykle były to pozycje trudno dostępne.

Weszła do kuchni i przykręciła gaz, bo sos już zaczynał bulgotać. Spojrzała na ekspres i odruchowo sięgnęła po filiżankę, żeby zrobić mu kawę, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Zaniesie mu ją po obiedzie. Ukroi również sernika na zimno, który uwielbia i zawsze zjada do ostatniego okruszka, ale też w gabinecie, żeby nie tracić cennych minut. Ona tymczasem zawsze zabiera swój talerzyk do salonu i zjada we własnym towarzystwie, zerkając od czasu do czasu w kierunku matowej szyby w drzwiach jego samotni. Nie musi po nim sprzątać, bo zawsze robi to sam, co, jak wielokrotnie jej opowiadał, wyniósł z rodzinnego domu.

Wróciła do sypialni i okryła się ciepłym kocem. Przez moment próbowała ustalić w myślach jego pochodzenie i doszła do wniosku, że musiał to być prezent podarowany jej bardzo dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy zabiegał o nią. Wróciła pamięcią do tych pionierskich lat i głęboko westchnęła. W owym czasie pojawiał się u niej zaledwie kilka razy w miesiącu, wpadał na godzinkę, przysiadał na skraju kanapy, a ona wpatrywała się w niego jak w obrazek. Z początku nawet nie musieli dużo mówić, on zresztą niechętnie opowiadał o sobie, wolał raczej słuchać jej opowieści. Przyznała w duchu, że był znakomitym słuchaczem – nie przerywał jej trywialnymi uwagami i w skupieniu chłonął każde słowo. Z czasem nieco się przed nią otworzył, ale z wielkim umiarem. Leżąc teraz pod ciepłym kocem, zdała sobie sprawę, że do tej pory, po tylu przecież latach wspólnego życia, niezbyt wiele o nim wiedziała. Nie przeszkadzało jej to w najmniejszym stopniu, bo zawsze była zdania, iż w intymnej relacji pewna doza tajemniczości dodaje pikanterii i zapewnia ten rodzaj napięcia, jaki rodzi wielką namiętność. Po pewnym czasie zaczął zostawać na dłużej, czasem spotykali się na mieście i bywało, że towarzyszył jej nawet w centrach handlowych w czasie kupowania ubrań, co było dla niej wielką niespodzianką, bo wiadomo, jak większość mężczyzn bardzo tego unika. Po kilku miesiącach wprowadził się do niej, przynosząc ze sobą zadziwiająco mało swoich rzeczy, bo, jak utrzymywał, był zawsze minimalistą, bardziej ceniącym doznania niż przedmioty.

Leżąc tak i rozmyślając, nagle poczuła głód. Uwolniła się spod koca i poszła przygotować spaghetti. Przechodząc obok łazienki, spostrzegła, że światło już się nie pali. W kuchni wyciągnęła z lodówki wcześniej ugotowany makaron, dodała go do gorącego sosu i wymieszała. Po chwili wyłożyła danie do miseczki i posypała tartym parmezanem. Przystawiła sobie taboret i zjadła przy kuchennym blacie. Potem siedziała, wsłuchując się w nieprzeniknioną ciszę.
Na koniec zawołała go po imieniu, ale nie odpowiedział.
Bo nigdy go nie było.
Od śmierci rodziców, dwadzieścia lat temu, mieszkała sama.

SŁAWOMIR BĄCZKOWSKI