Czas na poezję: MAŁGORZATA WÓJTOWICZ

Fot. Z archiwum Autorki. Na zdjęciu Małgorzata Wójtowicz.

Prośba o łaskę

to miała być opowieść o dorastaniu, a jest o stracie, o starości,
o wyznaczaniu granic przez martwe słowa.
czasami myślę, że już nie żyję.

od wczoraj znowu luty. z każdym oddechem
rodzą się obłoki mrozu, las staje się coraz cięższy,
a w przemoczonych butach czuć tylko zimno.

mówisz do mnie, ja milczę.
czekam, aż spłynie pamięć,
dym zamknie oczy.

wokół cicho i obco.
szron na drzewach skrzy się jak lukier,
miesza światło i wodę.

 

U(ś)cisk

Mamie

jeszcze przed chwilą byliśmy gotowi
na zmianę, potem już tylko na śmierć,
na dławienie się jogurcikiem,
tabletkami, powietrzem.

miasto zasypiało, ja nie mogłam,
czołgałam się do świtu.
lęki odbijały się od żeber
i zastygały jak frazy wzdłuż kości.

miejski szpital, brudne miejsce kresu.
marzec utrwala ślady i rani utratą.
teraz już nie wiem, czy przez
ośnieżone kartki usłyszysz mój głos,
czy wszystko przesypie się w popiół.

 

Ptasi widnokrąg

Sen przychodzi za późno. W ciemności rosną pisklęta,

dźwięk z trudem przebija się przez ścianę.
Poranek jest pełen obsesji, natura pośpiesznie
usuwa rekwizyty, aż w końcu pozostaje
płachta błękitu bez szarego nadruku skrzydeł.

Lubię minimalizm, proste kształty, wystarcza mi żarówka
zamiast żyrandola, milczenie pożółkłych zdjęć,
ale teraz modlę się o ptaki.
Niech mnożą się, mieszają horyzonty, wyprężone
jak strzały, odprawiają jarmarczne nabożeństwo,

aż ich obraz zetnie mnie z nóg. I pozwoli w dłoni
uwięzić niepokój.

 

Błękitna brama

Pan Witek mieszkał naprzeciw warzywniaka
w otwartej bramie, którą ciemny korytarz
otulał szczelnie smrodem ziemniaków i wilgocią piwnic.
Całymi dniami zachłannie gapił się na sytość
przelewającą się przez okna.

Modlitwa była żądzą, nie umiał jej poskromić,
miękkie cycki kleiły się do rąk,
z ciepłych brzuchów zmywał śliną grzechy,
pastwił się językiem nad gładkim babskim pyskiem.

Ranki były zimne, bimber już nie grzał,
brama posapywała, wypluwając resztki libacji,
śmierdziała samotnością, rakiem
utuczonym słoniną i spleśniałym chlebem.

Przeprowadzkę miał głośną –
pędził na sygnale w ciszę skaczącą
na niebiesko-fioletowych wybojach.

 

Koniec

czerwcowe syte południe
starka podaje mi kalarepkę
drugą skrobie małym nożykiem
(wtedy starość była bezzębna)
powietrze jest gęste od zapachów

siedzimy w altanie ocienionej liśćmi jaśka
obserwujemy drzewa które kołysze wiatr
czy to już koniec pyta i dotyka włosów
splecionych ciasno w kok
powietrze faluje od upału
niewiele nam zostało
trochę światła rdzy i rosy

czy to już koniec
nie zdążyłam niczego
zrozumieć

dzień pachnie żarnówką
słowa modlitwy głaszczą niebo
wiatr kołysze liśćmi