GATNY: Ostatnia walka

Fot. Pixabay.com

Każdego roku, gdy nadchodził jego czas, Święty Jerzy obchodził pola. Były to pola nienazwane, rozciągające się poza horyzontem, w miejscu, gdzie ziemia stykała się z czymś więcej niż tylko z niebem. Być może z pamięcią świata. Być może z jego snem.

Szaty miał lekkie jak powietrze, delikatne niczym kaszmir, a zbroję przezroczystą jakby prześwietloną światłem. Miecz w dłoni najprawdziwszy z prawdziwych – zimny, ciężki i nieubłagany. Przesuwał dłonią po kłosach zbóż, które uginały się przed nim nie ze strachu, lecz z szacunku. Tu i ówdzie trawa drżała, zaś ziemia wstrzymywała oddech w oczekiwaniu.

Przychodził rok w rok. Nie dlatego, że nakazywał mu to jakiś obowiązek, ale dlatego, że jego istnienie było cyklem wpisanym w porządek rzeczy, których nieodłączną częścią były smoki. Smoki odradzały się w cieniu, w zakamarkach myśli ludzkich i w krzyżujących się spojrzeniach przyjaciół, jak i wrogów. Nie zawsze były z ciała i łusek – czasem przybierały postać lęku, cichego zwątpienia, ułudy. Święty Jerzy wiedział, że gdy przestanie obchodzić pola, smoki wnikną głębiej, zakorzenią się w sercach i umysłach, aż w końcu staną się tak naturalne, że nikt nie będzie ich już szukał, nie będzie z nimi walczył.

Tego roku kroki prowadziły go na wzgórze, gdzie czekał cień. Nie miał kształtu, a mimo to rzucał długi i ciemny ślad na ziemię. Było w nim coś znajomego, jakby był tu nie pierwszy raz, jakby walczył z nim od zawsze. Podniósł miecz, a ostrze zadrżało – tak mocno zacisnął dłoń na rękojeści – a może od czegoś więcej.

Cień ruszył pierwszy. Z niepokojącą płynnością, bez dźwięku, jak gdyby świat nie chciał przyjąć do wiadomości, że walka się rozpoczęła. Święty Jerzy sparował cios – coś, co wyglądało jak ręka, zatrzymało się tuż przy jego gardle. Była zimna, a jednak czuł w niej pulsowanie, coś znajomego, niemal ludzkiego. Uderzył. Klinga przecięła powietrze, ale nie napotkała oporu. Cień cofnął się, lecz nie zniknął. Dało się słyszeć kpiący śmiech.

– Ile razy mnie pokonasz, tyle razy powrócę – wyszeptał cień, a jego głos brzmiał jak echo myśli Jerzego. – Bo istnieję tam, gdzie ty istniejesz. Jesteśmy tym samym snem świata.

Jerzy rzucił się naprzód, tnąc szybciej, mocniej. Każde uderzenie przepoławiało cień, ale ten natychmiast się scalał, jakby fizyczność ostrza nie miała znaczenia. Wreszcie zatrzymał się, oddychając ciężko. Cień czekał. Nie uciekał. Nie atakował. Po prostu patrzył.

I wtedy Jerzy zrozumiał. Nie była to walka, którą można wygrać mieczem. Cień nie istniał poza nim – był nim! Był zlepkiem wszystkich wątpliwości, win, grzechów, których nie pamiętał, a które wciąż żyły w nim, krążąc jak krew. I nie były tylko jego wątpliwościami, winami, grzechami.

Opuścił broń. W tym momencie cień zadrżał. Jakby coś go osłabiło. Nie miecz, nie siła, ale świadomość.

– Ty… – zaczął cień, ale jego sylwetka już blakła. Nie mógł istnieć bez oporu. Bez walki. Bez strachu. Jerzy patrzył, jak niknie, jak rozprasza się jak mgła w promieniach słońca.

Stał tak jeszcze chwilę. Potem ruszył w dół wzgórza. Wiedział, że gdy nadejdzie kolejny rok, znów będzie obchodził pola. Ale tym razem już nie z mieczem. Tym razem z pytaniem, na które odpowiedź leżała w nim samym.

A może wcale nie musiał wracać? Może po raz pierwszy miał wybór. Może świat nie potrzebował już jego walki – a on nie potrzebował świata, który karmił się jego mitem.
Na horyzoncie wieże dawnych świątyń zdawały się tonąć w porannej mgle, jakby były tylko cieniem dawnego porządku, jakby stały się jedynie blaknącym ornamentem krajobrazu. Ludzie przechodzili obok nich obojętnie. Już nie podnosili wzroku ku niebu. Już nie nasłuchiwali głosu, który mógłby wskazać im drogę. Jerzy westchnął. Jeśli ktoś jeszcze pamiętał o smokach, nie mówił o nich głośno. Być może były już tylko częścią starej baśni, której nikt nikomu nie miał potrzeby opowiadać.

Ale cień, który zniknął na wzgórzu, nie przestał istnieć. Przekształcił się. Rozpłynął się w szybach sklepów, w lśniących ekranach telefonów, w migotliwym blasku neonów i rozbuchanych światłach miast. Osiedlił się w spojrzeniach ludzi nie jako strach, ale jako pragnienie. Już nie chował się w mroku – stał się jasnością, która hipnotyzowała i odwracała uwagę. Smoki wciąż były obecne, choć zmieniły kształt.

Jerzy przyglądał się przechodniom. Nikt nie miał już potrzeby walczyć. Każdy nosił w sobie własnego smoka, ale zamiast mierzyć się z nim, karmił go. W kieszeniach szeleszczących banknotami, w dotyku jedwabiu lub nowej karty płatniczej. Głód nie był już lękiem, stał się codziennością.

Po raz pierwszy poczuł, że naprawdę może odejść – ale nie dlatego, że świat przestał potrzebować jego walki. Po prostu nie było już pola bitwy.

RAFAŁ GATNY