TOMCZYK: „Hamlet” w Narodowym

O „Hamlecie” (reż. Jan Englert) w Teatrze Narodowym myślałam jako o najgorętszej premierze sezonu. Jak można przeczytać na stronie teatru: „Mistrz Jan Englert wieńczy dwadzieścia osiem sezonów swojej pracy artystycznej w Teatrze Narodowym przedstawieniem »Hamleta« – arcydramatu, z którym mierzył się już w ostatnim półwieczu parokrotnie, zarówno jako aktor i jako reżyser”. Miał więc czas, doświadczenie i sposobność, by opracować koncepcję spektaklu absolutnego.
Sala Bogusławskiego, czyli tzw. duża scena Teatru Narodowego, jedna z najnowocześniejszych desek teatralnych w Unii Europejskiej, oferuje twórcom niemal nieprzebrane możliwości techniczne. Sama jej powierzchnia to 390 metrów kwadratowych, ale można ją powiększyć o dodatkowe 120 metrów, co daje łącznie 510 metrów przestrzeni, które wypełniają scenografia i aktorzy. I z tych walorów reżyser korzysta. Momentami do akcji wkracza aż czterdzieści osób! I właśnie te momenty wypadają imponująco.
Monumentalna i jednocześnie ascetyczna scenografia mrocznego zamczyska, w którym jedyne ciepło płynie z ogromnych lamp i żyrandoli, stanowi dobre uzupełnienie świata przedstawionego. Łączenie elementów współczesnych ze stylizowanymi na epokowe, to zabieg często stosowany przez scenografów i kostiumografów, i o ile tu w przypadku scenografii wypada na korzyść, to kostiumy (nie wszystkie, ale zwłaszcza te noszone przez Ofelię) kłują w oczy. Na scenie pojawiają się zaledwie cztery aktorki, więc Ofelia powinna wśród nich błyszczeć. Tymczasem rozczarowuje nijaką stylizacją, ale już nie samą grą. Helena Englert ma w sobie wdzięk młodej dziewczyny i dojrzałość wytrawnej aktorki. Podobnie jak Beata Ścibakówna, choć postać Gertrudy to niemal postać z tła.
Prym wiodą mężczyźni. Przede wszystkim Hugo Tarres w roli Hamleta. Tarres to najjaśniejszy punkt spektaklu. Na scenie jest niemal przez cały czas (prawie trzy godziny). Biega, skacze, wścieka się, symuluje obłęd. Ogrom tekstu do opanowania musiał stanowić wyzwanie, ale aktor ani razu się nie zająknął. Wcielenie się w Hamleta wymagało olbrzymiego wysiłku intelektualnego, ale też fizycznego, za co ukłony. To znakomita rola młodego aktora.
Uwagę zwracają też Mateusz Kmiecik (Klaudiusz), Cezary Kosiński (Poloniusz), Jerzy Radziwiłowicz (Król-Aktor) oraz Arkadiusz Janiczek (Pierwszy Grabarz) i to on wprowadza ożywienie, którego tak brakuje spektaklowi.
Wspaniała muzyka autorstwa Aleksandry Gryki, chyba najlepsza, jaką do tej pory słyszałam w teatrze, jest niemal filmowa (jak w dziełach Hitchcocka) oraz równie dobre światło (Karolina Gębska) to kolejne mocne strony spektaklu. I na tym koniec.
„Hamlet” trwa prawie trzy godziny (w tym jedna przerwa) i gdyby nie recenzencki obowiązek, wyszłabym po pierwszej połowie. Spektakl jest nudny, przesadnie przeciągnięty. Tempo akcji powolne. Dialogi nabrzmiewają od zbytecznych słów. I nawet świetna gra aktorów i aktorek oraz dynamiczne zakończenie: brawurowy pojedynek, fajerwerki, czerwony dywan i ochroniarze zjeżdżający na linach z sufitu nie pomagają, a raczej dopełniają wrażenia pomieszania z poplątaniem. Łyżkę dziegciu stanowi sobowtór polityka zza wschodniej granicy, na którego stylizowany jest przejmujący władzę Fortynbras. Mówi się, że od przybytku głowa nie boli. W przypadku „Hamleta” w Teatrze Narodowym w reżyserii Jana Englerta to przysłowie się nie sprawdza.
KATJA TOMCZYK
Teatr Narodowy w Warszawie – William Szekspir, „Hamlet” (przekł. Stanisław Barańczak). Reżyseria – Jan Englert. Scenografia – Wojciech Stefaniak. Kostiumy – Martyna Kander. Występują: Hugo Tarres, Helena Englert, Beata Ścibakówna, Mateusz Kmiecik, Cezary Kosiński, Przemysław Stippa i inni.
Spektakl trwa: 2 godz. 50 min. (w tym jedna przerwa).