SZYMCZAK: „Anioły w Warszawie”, czyli jak zrobić dobry teatr

W 1984 roku istniały w Polsce tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt cztery odcienie szarości. Był to dziwny rok, w którym wszelakie zjawiska zwiastowały klęski. 1 i 3 maja, w kilkunastu miastach, odbyły się manifestacje uliczne. Polska wzorem ZSRR i innych państw socjalistycznych zrezygnowała z udziału w XXIII Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles. W czerwcu „Solidarność” wezwała do bojkotu wyborów do rad narodowych, a 19 października porwano i zamordowano księdza Jerzego Popiełuszkę. Słońce wschodziło i zachodziło… A naród polski wciąż potrzebował nadziei. Amen.
O tym, że rok 1984 będzie nietypowy, wiedział już trzydzieści pięć lat wcześniej George Orwell, tworząc swoją ponadczasową powieść o totalitaryzmie i manipulacji rzeczywistością. Kiedy pisał o inwigilacji społeczeństwa, my mieliśmy „Wielkiego Brata” za naszą wschodnią granicą. Partyjni przywódcy oraz ich poplecznicy kontrolowali każdą dziedzinę naszego życia, odbierając nam wolność i niezależność.
Wybierając się do Teatru Dramatycznego w Pałacu Kultury i Nauki, na spektakl „Anioły w Warszawie” autorstwa Julii Holewińskiej i w reżyserii Wojciecha Farugi, miałam o nim jedynie mgliste wyobrażenie. Nie wiedziałam, ile czasu będzie trwać i kogo ujrzę w rolach bohaterów. Nie znałam także serialu „Anioły w Ameryce”, który był inspiracją dla sztuki osadzonej w polskich realiach. Poszłam w ciemno, choć z pewną dozą sceptycyzmu, nie mając pojęcia, na co się piszę. Wyglądało to trochę tak, jak wsiadanie w biegu do pociągu, wyruszającego w długą drogę, której koniec jest początkiem przygody. Jednym słowem, w miarę upływu czasu, byłam coraz bardziej zaskoczona i zadowolona z wyboru sztuki. Wsiadłam do właściwego pociągu.
Miejscem akcji jest Warszawa, choć mogłoby to być każde inne polskie miasto, gdzie szarość goni szarość i nawet śnieg, zalegający na scenie, mija się z bielą. Metalowe rusztowanie przypomina współczesną rzeźbę z ukrytym przesłaniem, a kanapy, na których wkrótce rozegra się większość epizodów, są niczym skały. Zimne i obojętne. Prosta, wręcz ascetyczna, dekoracja stanowi idealne tło do scen zgoła przeciwnych, bo pełnych emocji, cierpienia i strachu. Na szczególną uwagę zasługują oświetlenie i dźwięk. Uważam, że bez tej pary spektakl straciłby swój wymowny przekaz.
Na obrotowym podeście pojawiają się główni bohaterowie: Michał – sławny reżyser i jego przyjaciel Henryk, przewożący z Paryża zakazaną przez reżim literaturę, Danuta – aktorka z podziemnego teatru i muza „Solidarności”, oskarżycielskim gestem wskazująca Lożę Stalina, ksiądz Józef w wiecznej żałobie, Jacek i Patrycja „Syrena” – dwoje zbuntowanych, młodych ludzi, szukających sensu życia, a znajdujących jedynie zdemoralizowany półświatek Dworca Centralnego. Matka Jacka, zapracowana, samotna kobieta, nie dostrzega problemów, z jakimi boryka się syn. Jest sekretarką Rafała, wysoko postawionego oficera SB, którego często odwiedza Iwona – frywolna kochanka. Są jeszcze Fabian i Waldek – dwaj pięściarze, przygotowujący się do walk, próbujący wpasować się w komunistyczny realizm, oraz żona Waldka – Beata – pragnąca stworzyć ramy dla tradycyjnej, polskiej rodziny. Mały epizod ma także Daria – bioterapeutka, wykorzystująca niewiedzę pacjentów, by pomnożyć swoją fortunę. Wszystkie życiowe wątki łączy szpital, w którym pracuje Zofia – lekarka z tragiczną przeszłością, która jako pierwsza stara się walczyć z nieznaną w Polsce epidemią. Zakochany w niej Sebastian, pacjent chory na hemofilię, przez większość życia mieszka w szpitalnej sali, gdzie oddaje się twórczości. „Jestem bardziej polaną w lesie niż ciałem” – recytuje, wznosząc się na wyżyny poezji.
Wszystkich bohaterów wiąże pośrednio lub bezpośrednio ten sam problem. Strach. Niewiedza. Niepewność.
– Nie boicie się? – pada ze sceny pytanie.
– Czego?
– AIDS.
Nieznana choroba, która coraz większej grupie społeczeństwa spędza sen z powiek. Która zabija, i jak się wkrótce okaże, nie tylko homoseksualistów i narkomanów.
W ciągu niespełna czterech godzin przewija się przed moimi oczami pięć lat wyrwanych z szarej, polskiej rzeczywistości. Jest ponuro i bez perspektyw, bo w kraju nad Wisłą nawet śmiech nie cieszy. W centrum wschodniej Europy czas zastygł jak wulkaniczna lawa, i dopiero 4 czerwca 1989 roku – przypominają bohaterowie spektaklu – w Warszawie pojawiają się kolory. Upada komunizm, a w życiu znów liczy się tylko jedno:
– Miłość – słychać głos ze sceny.
„Anioły w Warszawie” to mocny spektakl, który mogę polecić z czystym sumieniem każdemu, kto nie boi się prawdy. Jednocześnie jest to spektakl piękny, wręcz poetycki, w którym nie ma miejsca na siermiężny, arogancki przekaz. Zaskoczona stwierdzam, że nawet przekleństwa, padające z ust bohaterów, nie drażnią uszu. Ostatnia scena, niczym światełko w tunelu, pozwala myśleć pozytywnie. Może to irracjonalne, ale w jakiś pokrętny sposób odnajduję w tej sztuce podobieństwo do III części „Dziadów” Mickiewicza. Wraz z całą publicznością, owacjami na stojąco, dziękuję aktorom i twórcom spektaklu za ogrom pracy, jaką wykonali. Nie zawiodłam się.
IZABELA SZYMCZAK
Teatr Dramatyczny w Warszawie (Duża Scena) – Julia Holewińska, „Anioły w Warszawie”. Reżyseria – Wojciech Faruga. Scenografia i kostiumy – Katarzyna Borkowska. Muzyka – Radosław Duda. Choreografia – Bartłomiej Gąsior. Występują: Waldemar Barwiński/ Piotr Siwkiewicz, Marcin Bosak, Katarzyna Herman/ Anita Sokołowska, Anna Gajewska, Damian Kwiatkowski (gościnnie), Małgorzata Niemirska, Konrad Szymański, Anna Szymańczyk, Paweł Tomaszewski, Helena Urbańska, Agnieszka Wosińska, Łukasz Wójcik, Jan Sałasiński (AT).
Spektakl trwa: 220 min. (w tym jedna przerwa).