GATNY: Ferdinand Céline, czyli literatura w stanie wojny

Fot. Domena publiczna. Na zdjęciu Ferdinand Céline (1932).

Są pisarze, którzy piszą jak mistrzowie ceremonii: z gracją, starannie, elegancko. I są tacy, którzy piszą jak ranni żołnierze: krwią, wrzaskiem, drgawką. Ferdinand Céline należy bez wątpienia do tej drugiej kategorii. W jego książkach nie ma spokoju ani harmonii. To proza, która rzęzi, charczy, śmieje się przez zaciśnięte zęby. Literatura w stanie wojny – wojny ze światem, z innymi i z samym sobą.

Wszystko zaczyna się od rany. Céline w wieku dwudziestu lat trafia na front I wojny światowej. Wraca postrzelony, odznaczony i co najważniejsze – rozczarowany na zawsze. Od tej pory wie, że świat nie jest heroiczny. Świat to jatka, rzeźnia, w której człowiek jest tylko mięsem do przerobu.

Jego „Podróż do kresu nocy” (1932) nie jest powieścią wojenną w klasycznym sensie. To opowieść o wojnie totalnej: nie tej z bagnetami i okopami, ale tej, która toczy się całe ludzkie życie. Bohater Bardamu zaczyna na froncie, ale gdziekolwiek trafi – do kolonii w Afryce, fabryk w Ameryce, paryskiej biedoty – wszędzie widzi to samo: absurd, przemoc, wyzysk. „Świat to mordownia” – rzuca, i to zdanie staje się jego credo.

Styl? Céline pisze tak, jakby odłamki wciąż tkwiły mu w płucach. Zdania są urywane, szarpane, podszyte oddechem człowieka, który zaraz się udusi. To nie narracja, to krzyk. Nieprzyzwoicie potoczny język pełen przekleństw, wykrzykników, zawahań brzmiał w latach trzydziestych jak bomba podłożona pod francuską akademię literatury.

Po „Podróży” przyszedł czas na „Śmierć na kredyt” (1936). Jeśli pierwsza powieść mówiła o wojnie na zewnątrz, ta mówi o wojnie wewnątrz. Céline portretuje swoje dzieciństwo – ciasny sklepik ojca, apodyktyczną matkę, groteskowe postacie krążące po dusznym mieszczańskim piekiełku. To nie są wspomnienia: to akt oskarżenia środowiska mieszczańskiego, które tłamsi w zarodku radość z życia. W świecie Céline’a wojna zaczyna się jeszcze przed frontem – w szkole, w rodzinie, w każdym upokorzeniu, które zabija dziecko powoli i bez fajerwerków. Dzieciństwo to nie arkadia, ale poligon.

Późniejsze powieści, jak „Guignol’s Band” (1944), przenoszą akcję do Londynu lat dwudziestych, ale atmosfera jest ta sama: cyrk degeneratów, żołnierze inwalidzi, prostytutki i cwaniacy wirują w groteskowym tańcu. Śmiech Céline’a nie ma w sobie nic z radości. To śmiech człowieka, który śmieje się, żeby nie zwariować. Śmiech zdaje się jedyną odtrutką na toksynę otaczającego bohatera chorego świata.

Dopiero po śmierci pisarza świat poznał jego powieść pt. „Wojna”, pisaną w latach 30., a odnalezioną dopiero w XXI wieku. To nie jest powieść „o wojnie” – to sama wojna, podana w surowej postaci. Bohater, alter ego autora, leży ranny, majaczy, próbuje ocalić życie i resztki zdrowego rozsądku. Tekst jest jak poszarpany zapis z gorączkowego snu: urwane zdania, migotanie obrazów, ból, który nie daje się opisać, a jednak rozsadza każdą stronę.

Céline w „Wojnie” mówi rzecz najważniejszą: że wojna nie kończy się w momencie zawieszenia broni. Wojna to pasożyt, który siedzi w pamięci, w ciele, w języku. Raz zadana rana nie goi się nigdy.

Po II wojnie światowej Céline sam staje się wygnańcem. Oskarżony o kolaborację i autor pamfletów antysemickich, ucieka do Niemiec, potem do Danii. Właśnie w tym czasie rodzi się jego trylogia tułacza: „Z zamku do zamku” (1957), „Z północy” (1960) i „Rigodon” (1969).

To powieści o ucieczce, ale nie bohaterskiej, lecz panicznej. Pisarz błąka się wśród ruin III Rzeszy, bombardowanych miast, konających cywilów. Cały świat staje się karawaną strachu. A jego język? Jeszcze bardziej rozchwiany, rwany, przypominający bełkot człowieka, który już nie ma sił, a jednak wciąż coś majaczy. „Cały świat uciekł… zostały tylko gruzy i strach” – notuje.

I tu dochodzimy do mrocznego punktu: Céline, obnażający absurd wojny i przemoc systemów, sam dopuścił się przemocy słowa. Jego antysemickie pamflety są haniebnym faktem, którego nie przykryje żaden literacki kunszt. Dlatego Céline jest figurą rozdwojoną: to innowator języka i moralny bankrut. Ten dualizm sprawia, że nie można go ani przyjąć z czystym zachwytem, ani odrzucić w całości. Można go czytać i nienawidzić, i podziwiać jednocześnie. Niezależnie od biografii, jego dzieło zmieniło literaturę. Gombrowicz pisał, że Céline rozbił język francuski jak kryształowy żyrandol, a z odłamków powstała nowa muzyka. Muzyka, która nie przypomina harmonii, lecz trzask rozbijanych szyb, kaszel gruźlika, skowyt rannego.

„Trzeba pisać tak, jak się mówi… żeby język oddychał, żeby pluł” – mawiał Céline. I pisał właśnie tak: jakby proza była żywym organizmem, sapiącym, charczącym, plującym krwią i śmiechem naraz. Céline jest jak rana, którą nosi literatura XX wieku. Można ją bandażować, można próbować zapomnieć, ale ona i tak sączy się dalej. Jego książki nie są po to, żeby dawać ukojenie. One są po to, żeby bolało. Można go nienawidzić, można się na niego obrażać. Ale nie można udawać, że go nie było. Bo Céline nauczył literaturę jednego: że prawdziwy język nie marszczy brwi i nie udaje mędrca. Prawdziwy język krzyczy, kaszle, szarpie się i wyje jak człowiek ranny na wojnie.

I może właśnie dlatego, choć minęło tyle lat, jego głos wciąż słychać. Jak echo z okopów, które nigdy naprawdę się nie skończyły. Z których w gruncie rzeczy już się nie wyszło.

RAFAŁ GATNY