WALCZAK: Książka, czy może czytnik?

Książka. Dokładnie tak odpowiedziałabym jeszcze kilka lat temu. Wychowana w szacunku do papieru i kultury słowa drukowanego, z niechęcią myślałam o elektronicznej alternatywie. Tempo życia, podróże, dźwiganie walizek i pragmatyzm nieco zmieniły moje podejście. Przy czym „nieco” ma tutaj wiele odcieni — ten temat wciąż pozostaje aktualny. Podobnie jak dyskusje prowadzone przez czytelników. Kto z nich ma rację?
Podczas studiów dużo podróżowałam. Rytm kół pociągu wyciszał i sprawiał, że myśli płynęły inaczej — między centrum a północą Polski. Ze Śliwerskim, Kłoskowską i Cortázarem w plecaku… Czasami nie wiedziałam już, w którą grę słów powinnam grać — jedna kusiła, druga wynikała z obowiązku. W efekcie towarzyszył mi wypchany plecak, mała torebka podręczna i walizka na kółkach — oczywiście wypełniona tradycyjnymi książkami. Praca magisterska wymagała zaangażowania, a terminy goniły.
O ile dobrze pamiętam, walizka zakończyła swój ciężki żywot chwilę po absolutorium — niemniej wspominam ją z sentymentem. Nawet kiedy urwało jej się kółko podczas walki z jednym z chodników… ale to już inna historia.
Nie miałam wtedy czytnika. Formaty typu EPUB czy MOBI pojawiły się później, a sama idea e-booków była mi obca. Zresztą nie każda literatura trafia do wersji elektronicznej.
Pozycje niszowe czy specjalistyczne mają inne zasięgi, a prawo autorskie dodatkowo komplikuje ich cyfrową dostępność. Bywały momenty, że kilogramowy nadbagaż mnie irytował — a jednak za każdym razem ciągnęłam go ze sobą. Taki cichy towarzysz podróży, trochę przypominający ból mięśni po zbyt intensywnym treningu.
Wtedy też zaczęłam przychylniej patrzeć na inne możliwości.
Czytnik dostałam kilka lat temu w prezencie. Śliczny — w niebieskim etui, z ekranem o dużej przekątnej, przyjazny dla oka, obsługujący wszystkie popularne formaty, z dodatkowymi aplikacjami, Bluetooth, Wi-Fi i sporą pamięcią. Taka niekończąca się, wirtualna biblioteka. InkBook — jako alternatywa dla wysłużonej walizki.
Prezent sprawił mi prawdziwą przyjemność, zwłaszcza podczas pandemii COVID-19. „Wiedźmin” Sapkowskiego — w każdym razie — nie był mu straszny. Podobnie jak Katarzyna Bonda i Ken Follett. Szło to niemal taśmowo, bez wizyty w bibliotece czy sklepie. Skończyłam tom? Załadowałam następny. Czytnik zainicjował nową operację, dodał książkę na półkę i… buch. Bez szelestu przerzucanych kartek, zapachu papieru, dotyku okładki. Bez tego tajemniczego „czegoś”, co czyniło proces czytania tak magicznym. Regały zastawione kolorowymi grzbietami woluminów zastąpiło Legimi i inne platformy e-bibliotek.
Idea jak najbardziej słuszna — działa i staje się coraz bardziej dostępna. Teksty można dziś pobierać na telefony za pośrednictwem wielu aplikacji, a dotykowe ekrany tylko ułatwiają sprawę. Całość zamknięta jest w zgrabnej formie urządzeń z systemem Android. Nowinki technologiczne potrafią już nawet czytać na głos, co jest ogromnym wsparciem dla osób z różnymi niepełnosprawnościami. Warto jednak pamiętać, że szeroko rozumiana technologia nie nauczy nas myśleć ani analizować. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Obecnie książka tradycyjna wzbudza we mnie cieplejsze odczucia. Każdego dnia przerabiam z nią wszystkie możliwe pozycje: klasycznie grzbietem do dołu, z kartkami zarzuconymi pod okładkę, przed talerzem (niestety, zdarza mi się czytać podczas posiłku), na lewym i prawym boku, przed nosem — kiedy tekst zaczyna się już zlewać od nadmiaru godzin spędzonych nad lekturą — czy wreszcie na twarzy, gdy nos wyląduje w książce. Różnie to bywa.
Pisanie, że książka tradycyjna ma duszę, to może truizm — ale coś w tym naprawdę jest. Jej fizyczna forma to łącznik między historią przedstawioną w środku a czytelnikiem. Dowód, że słowo ma moc — nie wrzucone w chmurę, lecz wytatuowane na papierze. Trwałe, o ile szanowane.
Przyznam się, że czasem zagnę róg albo położę czytaną właśnie książkę grzbietem do góry. Przyznam się jednak, że czasem sięgam po e-booka, a czytnik mam przecież taki lekki i elegancki. Idealnie dopasowany do zgięcia dłoni…
Mówią, że rozmiar nie ma znaczenia. W tym temacie, jak widać, bywa jednak inaczej. Ciężka księga, czy lekki InkBook? Światło z lampki nocnej czy doświetlony ekran z regulacją jasności i barwy? Odpowiedzi tyle, ile czytelników.
Osobiście staję pośrodku, wybierając lepszą alternatywę — taką, która w danej sytuacji życiowej ma większą zasadność. Żaden ze mnie Herkules, do dźwigania walizek bym już nie wróciła. Wieczorem lubię jednak dotknąć okładki książki i przerzucać jej strony tradycyjnie. Słyszeć, jak do mnie szepczą; opowiadają swoją historię, wytłuszczoną ciemnym tuszem. Zanurzyć się w niej, zapomnieć o cyfrowym świecie.
W tym uniwersum czytelnika najpiękniejsze jest to, że każdy może wybrać najlepszą wersję swojej przygody ze słowem. Chmury — de facto — wszędzie są takie same: te w wyobraźni i te na łączach. Sami decydujemy, jaki przybiorą kształt. Moja jest bardzo wygodna: w wersji książka tradycyjna i InkBook — jako kompromis wypracowanej relacji. Działa. Myślę, że warto przynajmniej spróbować.
AGNIESZKA WALCZAK





