MADEJOWSKI: Wariaci z brzytwami

Fot. Pixabay.com

Wariaci biegają z brzytwami po ulicach naszego miasta i nikt nie jest w stanie nic z tym zrobić. A niby nie powinno to sprawić większych kłopotów nawet najbardziej mazgajowatym policjantom, a cóż dopiero takim chłopom na schwał, jak nasi. Jednak nic z tego – wariaci jak biegali z brzytwami, tak biegają.

Być może błędy popełniono już na samym początku, kiedy pierwszy wariat pojawił się na rynku naszego miasta z brzytwą. Tak, to prawda, nie robił nic szczególnie niebezpiecznego – stał sobie pod pomnikiem Wielkiego Poety i trudno było nawet dostrzec, że w prawej dłoni dzierży brzytwę. Przechodnie mijali go i mało komu udawało się zauważyć, co też trzyma przy udzie. Ale gdy zaczął swój bieg wśród ulic, kogoś powinno zaniepokoić, że wszystko kiedyś może się skończyć źle. Jednak nie zaniepokoiło. W końcu – mówił naczelnik naszej policji – to jest wolny kraj i obywatelom wolno przemieszczać się biegiem po trotuarach, jeśli taka ich wola. Co do brzytwy w jego ręku – również nikt nie kwapił się do jakiejś prewencyjnej akcji.

– Nikomu nic nie zrobił – mówiono. – Nawet ostrze nie jest wyciągnięte. Popatrzcie, schowane. Trzeba się bardzo dobrze przyjrzeć, aby stwierdzić, że to rzeczywiście brzytwa, nie zaś co innego.

Tak więc wariat biegał.

Na kolejnego nie trzeba było wcale długo czekać. To również był mężczyzna w średnim wieku, bez żadnych znaków szczególnych. Przeciętny do szpiku kości, “podobny zupełnie do nikogo” – jak to mówią. On zaczął biegać w taki sposób, aby z pierwszym wariatem minąć się dokładnie pod pomnikiem w rynku. Co dziwne, nawet nie spoglądali na siebie, a szybkie policyjne dochodzenie wykazało, iż nie są żadną rodziną, nie wiąże ich przynależność do tej samej partii, fundacji, stowarzyszenia czy klubu. Nie chodzili do jednej szkoły, mieli różną liczbę rodzeństwa, inne zawody i dochody. Biegali oczywiście po pracy, choć dziwić może, jak szybko po zakończeniu swych obowiązków zawodowych pojawiali się na ulicach. Musieli jeść w trakcie drogi ku centrum albo najadali się jeszcze w pracy, co nie stawia w dobrym świetle ich przełożonych.

Trzeba przyznać, że dwóch mężczyzn z brzytwami, poruszających się biegiem wśród ulic, wzbudziło zainteresowanie opinii publicznej. Prasa podjęła temat, także lokalna telewizja i radio. Pytania były przewidywalne i w sumie proste: czy obaj obywatele nie stwarzają zagrożenia dla ludności naszego prężnie rozwijającego się miasta?

O wypowiedź poproszono policjantów, przedstawicieli ratusza, a także zwykłych mieszkańców, którzy – siłą rzeczy – obserwowali to nowe zjawisko z ciekawością i pewnym niepokojem. To właśnie zwykli ludzie najczęściej obawiali się czegoś niedobrego.

– Przecież mają brzytwy – mówili. – Niech no który ciachnie jakiegoś przechodnia i nieszczęście gotowe. A nie daj Boże, dziecko!

– Tylko bez paniki – uspokajała policja. – Od dwunastu lat nikt w naszym mieście nie doznał uszczerbku na ciele z powodu nożownika. Nasze ulice są najbezpieczniejsze w kraju. Łatwiej zginąć we własnym domu niż na ulicy. Może przykro to mówić, ale takie są statystyki. Takie są fakty.

Oczywiście postarano się też o opinię psychiatrów.

– Jeżeli ktoś biega po ulicy w garniturze i kapeluszu oraz z brzytwą w dłoni, to już powinno skierować się go na badanie – powiedział pewien profesor z uniwersytetu, ale ciągu dalszego po tej wypowiedzi jakoś nie było.

– Choć może się to wydać dziwne – orzekł prezydent naszego miasta – służby mogą interweniować tylko wtedy, kiedy ktoś taki zagraża komuś innemu lub samemu sobie. Tak mówi ustawa. A samo posiadanie brzytwy, choć to już prawie relikt sprzed kilku epok, nie decyduje o tym, że ktoś jest groźny.

Kilku następnych wariatów pojawiło się w ciągu tygodnia.

I chociaż policja oficjalnymi kanałami twierdziła, że wszystko jest pod kontrolą, niektóre matki zakazywały swym pociechom wychodzenie na ulice w centrum miasta. Bo właśnie tam wariaci byli szczególnie aktywni, jak gdyby ekscytowała ich myśl, że stanowią atrakcję dla wielkiej liczby ludzi.

Pewnego dnia Rzecznik Praw Obywatelskich ostrzegł media, że nie powinny używać słowa “wariat” w stosunku do panów w tak ekscentryczny sposób ubarwiających ulice naszego miasta. W dniu, kiedy to mówił, liczba mężczyzn z brzytwami w dłoniach wynosiła dokładnie dwa tuziny. Co ciekawe, nikomu nie przyszło do głowy zapytać wariatów, dlaczego robią to, co robią. Jak gdyby coś takiego było bardzo niestosowne i naruszało ich dobre imię. Zresztą media temat rychło przestał interesować, i to pomimo że liczba ludzi z brzytwami rosła w geometrycznym tempie. Codziennie pytano tylko rzecznika prasowego policji, czy są jakieś ofiary biegających wariatów. A że nie było – temat spadał z łamów gazet, nie interesowała się nim już ani telewizja, ani radio.

Minął miesiąc od czasu pojawienia się pierwszego wariata z brzytwą. Na ulicach liczba normalnych ludzi jest już niemal mniejsza od tych, którzy biegają z ostrymi przedmiotami w dłoniach. Niedługo nie pozostanie mi nic innego, jak przeszukać starą walizkę w garderobie, wyciągnąć brzytwę po dziadku i z uśmiechem na ustach dołączyć do większości.

ROMAN MADEJOWSKI