MODRZEJEWSKA: To

Rys. Mariusz Słoniewicz

Krzyk. Budzi mnie. Co noc. Podrywam się z łóżka. Wciąż krzyczę. Zakrywam usta rękami. Przyciskam te ręce mocno do twarzy i kołyszę się jak dziecko w sierocińcu. Przód – tył. Przód – tył. Przód – tył. Jakbym Je bujała. Ale Jego nie ma. Wolałabym, by nigdy nie było. Ale było.

Do sypialni wpada mój mąż. Sypia na kanapie w innym pokoju. Już nie ze mną. Bo już nie ma życia, jest powolne umieranie. Umieram, tak jak Ono. Powoli, boleśnie, obdarta ze skóry. Wszystkie nerwy na wierzchu. Mój mąż podchodzi do łóżka. Nie będzie mnie przytulał. Nie można przytulić kogoś, kto nie ma skóry. Można tylko patrzeć. Ale on już nawet nie patrzy. Na co miałby? Jestem bezkształtną masą narządów z poobgryzanymi do krwi paznokciami, z oczami, w których nie ma nic. Pustka. Łez też już tam nie ma. Podchodzi więc ten mój mąż do łóżka i daje mi tabletkę. Jedną, małą tabletkę. Xanax. Połykam z wdzięcznością, jakby ratował mi życie. Tylko ja  nie chcę tego życia. Połykam ją jednak, bo jestem zbyt słaba, by tego nie zrobić. Krzyku już nie ma. Odszedł. To ono powinno krzyczeć, nie ja. Ale Ono było ciche. Nie miało ust, nie mogło krzyczeć. Więc krzyczałam za nie. Wtedy, na sali porodowej.

Ta jego mina. Gdy do nas mówił. Coś na kształt lęku i zawstydzenia. Głowę spuścił, by nie patrzeć w nasze oczy. Wtedy jeszcze pełne wiary i nadziei.

– Doktorze, nie rozumiem. – Łapałam powietrze, odpychając jednocześnie od siebie to, co usłyszałam. – Sześć lat się staraliśmy.

– Przykro mi – ciągnął. Gówno mu przykro, widziałam przecież, chciał jak najszybciej wyklepać formułkę i uciec. On mógł uciec, my nie, ja nie mogłam. Brzucha jeszcze nie było widać, ale Ono tam było. – Płód jest mocno uszkodzony, zdeformowany.

– Dziecko – wysyczałam. – To nasze dziecko.

– Dziecko. – Kiwnął głową. – Państwa dziecko jest zdeformowane.

Tik-tak, tik-tak. Zegar na ścianie. Tik-tak, tik-tak. Powiesili ten cholerny zegar, by odmierzał bicie serca. Tik-tak, tik-tak. Jego serce też biło. Wiedziałam o tym.

– Co powinniśmy zrobić? – zapytałam, ale nie uzyskałam odpowiedzi. Z opisem badania stałam na chodniku przed szpitalem i stałabym tam długo, gdyby nie opiekuńcze ręce męża, który zaprowadził mnie do samochodu. Jeszcze wtedy byłam jego żoną, jeszcze wtedy byłam przyszłą matką jego dziecka. Jeszcze wtedy nic nie rozumiałam. Długo nie rozumiałam, długo nie dostawałam jasnych odpowiedzi, a czas mijał.

Od spotkania z zegarem badania, badania, badania. Czepiałam się nadziei, łapiąc oddech. Dla Niego musiałam oddychać, dla Niego chciałam oddychać. Od ponad sześciu lat byłam przyzwyczajona. Staraliśmy się o dziecko. Od jednego lekarza do drugiego. Wciąż obce i zimne ręce we mnie. Wpychali łapy i dawali nadzieję. Ileż można rozkładać nogi?

Mąż przeczesał chyba cały Internet, ja bałam się patrzeć, żyłam tą złudną nadzieją, którą mi dawali i odbierali jednocześnie. Bo tak, uszkodzony płód, tak, ale trzeba zrobić kolejne badania, tak, ale… W końcu znalazł się jeden, który powiedział:

– To dziecko nie przeżyje, proszę usunąć.

– Chcę urodzić – szepnęłam do męża, gdy znaleźliśmy się w ciszy mieszkania. Milczał, patrząc przez okno. Taki spokojny, tylko pięści zacisnął. A za oknem życie się działo. Dzieci krzyczały na placu zabaw. Jak to dzieci. Muszą krzyczeć, muszą biegać. Trzask, uderzył pięścią w parapet. Podskoczyłam.

– Co chcesz urodzić? – Odwrócił się wściekle.

– Nie co, a kogo – odpowiedziałam piskliwie. – Nasze dziecko. – Wyciągnęłam do niego rękę, ale znów odwrócił się do okna.

– Ono nie będzie chodzić, nie będzie biegać i nie będzie się bawić. Zrozum, ono nie przeżyje kilku dni. Tak chcesz? By umierało w męczarniach? – Trząsł się cały. Nie płakał, trząsł się.

Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Nie ma życia po śmierci, lecz zegar nieubłagalnie wybija sekundy mojego nieżycia. Nie wiem, gdzie jest mój mąż. Pewnie wyszedł zaraz po tym, jak dał mi tabletkę. Nie do pracy, jest sobota. Jest mi to obojętne. Sobota, środa, ciągle to samo. Pustka, ściany. Obijam się o nie. Kaleczę to, co po mnie zostało. Miał rację, nie powinnam Go rodzić. Nie powinnam patrzeć na Jego śmierć, na powolne umieranie w agonii. Dziesięć dni umierania. Dziesięć dni na morfinie. Tyle gnił Jego mózg. To za dużo. Za dużo o dziesięć dni. Wyłam przy inkubatorze. Lekarzy przy mnie nie było. Wtedy jeszcze był mój mąż. Ja umieram dziesiąty tydzień. Trzeba to było zrobić szybko i bezboleśnie. Zostałaby tylko pustka. A tak został ze mną ten ból i to cierpienie. I mój krzyk. Obrazy wracają. Nie miało ust, tylko dziurę, zamiast oczu czerwona maź i ten mózg na wierzchu, wielki jak Ono samo. Nieosłonięty kośćmi, jedynie cienką skórą. Za to miało rączki i nóżki, brzuszek i plecki. Wszystko pokryte pękającą skórą, jedna krwawiąca rana. Moje dziecko, potworek, nigdy nie powinno się urodzić. Zafundowali Mu cierpienie. Oni – lekarze hipokryci, ci z sumieniem. Sumienie pozwoliło im, by umierało w bólu, jakiego nawet ja nie potrafię sobie wyobrazić. Ale zrozumiałam to przed nimi, że nie mogę na to pozwolić i chciałam dokonać aborcji. Dla niego, bo przecież nie dla siebie. Ale to nie ja jestem ta uczona i to nie ja mam sumienie. Matki z sumieniem pozwalają umierać swoim dzieciom w cierpieniu. Morderczyni. To ja. Chciałam Je zabić. Chciałam dać Mu łaskę miłości. Miłosierdzie. A podobno cierpienie uszlachetnia. Morderczyni. Wyrodna matka. Suka.

– Spierdalaj! – Nie, nie powiedział tego, ale mógłby, efekt ten sam. Padło za to: – Klauzula sumienia, w tym szpitalu nie dokonujemy aborcji. – A potem już było za późno. Potem było czekanie na umieranie. Doczekałam się.

HANNA MODRZEJEWSKA