HEBEL: Opowieść rycerska
(Tekst z czasów wczesnej młodości Autora, który miłośnikiem Henryka Sienkiewicza ani był, ani nie był!)
*
Już dwie niedziele byli w drodze. Jechali teraz przez Bory Bródnowskie z turnieju księcia pomorskiego do królewskiego grodu. Sporo nagród najsamlepszych zwędzili za sprawą bardzo dzielnego gołowąsa, który za całym taborem jechał wierzchem razem ze swoim stryjem Bogdanem. Człowiek był to nader posturny, a tak silny, że potrafił gruby i długi gwóźdź własnymi rękami zawinąć na włóczni wojaków Batu-Chana. Całe okolice w Mościcach wiedziały, że nad życie wielbił pannę Jagienkę, która pięć zim temu została z dworu księżnej mazowieckiej uprowadzona przez mongolskich wojaków.
Pawlik jechał obok starego Bogdana z zatroskaną miną, co starego niesłychanie bolało. Na rozweselenie co i raz sięgał jednak do bukłaka pełnego czeskiego wińca, który przechylał wprost do swej gardzieli. Radosny był potem niebywale i oczy miał coraz bardziej wesołe i lśniące, zagadując jednak cały czas do Pawlika:
-Tedy jeno, bratanku ty mój… trzeba by i jakąś partyję zebrać, co by miała jechać do kraju Batu-Chana po Jagienkę – powiedział stary.
-Tedy jeno trza – wymamrotał markotny Pawlik. – I przysięgam stryjowi na wszystkie przenajświętsze relikwie, że Jagienkę oswobodzę z rąk Batu-Chana, albo sam najpierwej wyzionę ducha.
– Pawliku, młody jesteś – spostrzegł stary Bogdan. – Napalony i krew się w tobie gotuje! Zważ refleksją, coś powiedział…
Pawlik milczał… Stary Bogdan zaczął wspominać, jak to siekał się kiedyś z Tatarzynami. Wtedy dopiero młody Pawlik ożywił się jakby nieco na twarzy i złapał w sercu żaru ducha.
– Ale tak to już będzie, mój bratanku, że tylko Angielczyk ustrzeli nawet mrowie dziecko z tysiąca kroków. Czech zaś banię piwa wypije, ale nie pokonasz go w walce na topory. Będzie psubrat szczekał i nim się spostrzeżesz, łeb ci odrąbie swoim toporem.
– Bywa… stryju… – wtrącił Pawlik. Chwycił bukłak z wińcem od Bogdana, przechylił do gardzieli i upił łapczywie pełne trzy łyki. Oczy mu nieco rozbłysnęły i nabrał jasności na umyśle. – A ja ślubuję, stryju, że Jagienkę oswobodzę…
-To już wiem… chłopcze… ale jak na turnieju u króla Władysława kilku innych amantów się znajdzie, co by chcieli ją ratować nawet za najwyższą cenę własnego żywota? – zapytał Bogdan.
– To ich ubiję! Ubiję ich wszystkich…! – wrzasnął na całą gardziel młodzieniec. –Każdego, kto by chciał się do mojej Jagienki choć na stopę zbliżyć… każdego przywitam mieczem i dzidą z groźnym jadem skorpiona.
– Takiś zakapior?! – złapał się za głowę Bogdan.
– Aaa… taki… – odpowiedział Pawlik, wlewając do swej gardzieli jeszcze dwa łyki najprzedniejszego czeskiego wińca.
– Moja krew…! – uśmiechnął się z dumą stary Bogdan. Był to już człowiek po ponad pięćdziesięciu zimach, o posturze beczkowatej. Z natury mógłby przypominać pana Zagłobę. Zawsze powtarzał, że ma dwie wielkie namiętności: wojaczkę i najsamprzedniejsze wińco.
Dziesięć zim temu stary Bogdan przygarnął do siebie Pawlika, który był wtedy bardzo wychudzonym niedorostkiem, sierotą po tym, jak to Tatarzyny na Mościce napadli i jego matkę ubili, a ojciec zaginął na wielkiej wyprawie księcia Witolda. Młodzian dzielnie nosił za Bogdanem na polu walki miecz i pas rycerski. Szybko nauczył się rycerskiego rzemiosła i król Władysław mianował go na rycerza, który nigdy nie był utracjuszem i nigdy nie uganiał się za duszyczkami. Zawsze był wierny jedynej pannie, Jagience, której w obecności księżnej mazowieckiej ślubował, że jej nigdy nie opuści i w potrzebie zawsze pomocy udzieli.
-Tedy i matkę pomścisz… – podpytywał Bogdan.
– A i tak będzie… jak mi miły Bóg dopomoże… – odrzekł młodzieniec. – Jagienkę nad życie miłuję i dla niej ducha wyzionę, żeby tylko w niej duch mógł żyć.
-To piękne z twej strony – zauważył stary Bogdan. Po policzkach ze wzruszenia pociekły mu łzy z oczu. Nigdy nie był wrażliwy, uważając się za lekkoducha, ale słowa Pawlika zakotłowały nim w środku.
– Jam ślubował, stryju! – krzyknął Pawlik. – Jeżeli moje słowo wiatr rozniesie, to mnie niech wojacy Batu-Chana żywcem przypiekają. Gnajmy zatem po Jagienkę, a ino czym prędzej…!
Bogdan przechylił bidon z czeskim wińcem i upił dwa wielkie łyki. Grdyka mu tylko chodziła, jak wińco wpadało do jego gardzieli. Oczy mu zalśniły jeszcze bardziej, uśmiechnął się do swego bratanka, wyciągnął miecz i krzyknął: – A kto wojak Batu-Chana, niech pierwej broni swego łba, bo nie ręczę za siebie, zaiste…!
– Po Jagienkę! – zawtórował młody Pawlik.
* *
Tuż przed królewskim grodem wicher zerwał się niebywały. Stary Bogdan wiedział, że niedaleko w Uściskach znajduje się najsamprzedniejszy zajazd, więc zmówił młodego Pawlika, żeby zatrzymali się tam i coś na ząb zarzucili. Wszedłszy, siedli tedy przy wielkich ławach, posiłkując się najsamprzedniejszą dziczyzną, którą podał im stary Żyd Chorek. Stągwie opróżniali ino szybko z najsamlepszym czeskim wińcem, a i widać było, jak staremu Bogdanowi tylko grdyka chodziła. Oczy zaś zaczęły mu świecić jak psu nocą, jakby były zafosforyzowane.
Do rycerzy przysiedli się dwaj kupczykowie, którzy z całym swoim kramem z jednego końca na drugi koniec Rzeczypospolitej jechali. Tedy Bogdan zaproponował im po stągiewce wińca najsamlepszego i już jęli gadać do siebie po imieniu, co nie było rzeczą taką oczywistą.
-Tedy, mości kupczykowie – odezwał się stary Bogdan – gadacie, że aż z Poznania jedziecie? – zapytał, ucierając swojego grubego wąsa.
-Tedy jedziemy… – odezwał się mały, barczysty człowiek. Chciwie przegryzał kawał dziczyzny, co i raz pocierając zewnętrzną stroną dłoni po swoich ustach.
–Taak… jedziemy na Jarmark Małopolski – dodał wychudzony jak badyl kompan barczystego kupca.
– A wy, waszmościowie…? – zapytał Rotteres z gębą pełną mięsiwa.
– Z nami to insza historia – odpowiedział Bogdan, upijając pół stągiewki wińca. – Jam jest Bogdan z Mościc, rycerz najsamdzielniejszy – rzekł i oczy zaczęły jeszcze bardziej lśnić.
– A gdzie te wasze Mościce, panie rycerzu? – zapytał wychudzony kupiec Mikołaj.
– A ino pytajcie, gdzie były, bo ich już nie ma! – wrzasnął Bogdan, pięścią waląc w blat ławy, która zatrzęsła się cała.
– Jakże to?! – zdziwił się Rotteres.
– Ano takoż… pożar je strawił niesamowity, a dalszego łupiestwa dokonały wojaki Batu-Chana, co to uprowadziły piękną Jagienkę, damę serca tego oto gołowąsa – wskazał kupcom na siedzącego markotnie Pawlika.
– Nie może być! – krzyknął Mikołaj.
– A i tak było, jak stryjo wam gada, mości kupczykowie – odezwał się Pawlik.
– Aaa… – jęknął z niedowierzaniem Rotteres. – Tedy pewnie zemstę szykujecie, zaiste… – dodał, przechylając stągiew i przeżuwając łapczywie chwycony kawał dziczyzny.
Cisza jednak na chwilę nastała. Pawlik siedział w zadumaniu, patrząc w tlący się kominek i słuchając śpiewającej ślicznie dwórki księżnej Małopolskiej. Śpiewy te boleśnie ściskały mu serducho, gdyż nasuwało mu się wspomnienie o Jagience przez mongolskich wojaków porwanej. Bogdan po popitce złapał moment drzemki, gdy kupczykowie pałaszowali dziczyznę, ładując ile tylko wlezie do spustoszałych żołądków.
– Wezmę ich żywcem lub ogniem! – wrzasnął odważnie Pawlik.
– Kto Mongoł, na szable niech staje! – poprawił go wybudzony ze snu Bogdan.
Kupczykowie uśmiechnęli się nieco, spojrzeli na siebie, po czym odezwał się Rotteres:
– Odważnymi rycerzami jesteście, waszmoście…
– Inaczej być nie może – odpowiedział Bogdan. Ledwo oczy otworzył, a już cały swój pysk w stągwi z czeskim wińcem zamoczył. Nie mógł nachwalić się pyszności trunku. Jak sam prawił siedzącym kupcom, uwielbiał tak jeszcze tylko piwo chmielowe i miody robione w okolicach Starej Wsi przez okolicznych karczmarzy. Mikołaj wyciągnął jednak bukłaczek i podał go Bogdanowi, który upił łapczywie z rozsmakowaniem dwa pełne łyki.
– No i jak smakuje waszmości? – zapytał Rotteres.
Bogdanowi jednak jakby oczy miały zaraz wyjść z ciała. Chuchnął i buchnął z całej swojej mocy, jakby był gadem z Wawelu.
– No, mówcie, mówcie… panie rycerzu… – prosił Mikołaj.
– Mocne, mości kupczykowie, siarczyste takie, że aż pali w gardzieli, ale w smaku najsamlepsze – odrzekł Bogdan.
– Aaa… bo i to dostaliśmy od wojaków z dalekiej Hungarii, rycerzu Bogdanie – pochwalił się Rotteres.
Siedzący Pawlik nie chciał spróbować węgierskiego napitku, który Bogdanowi wypalił całą jego gardziel. Rotteres i Mikołaj zaczęli szydzić z młodego Pawlika, że słaby z niego chłop, co to nie umie pić.
– Bo nie opiciu na ten czas myślę, mości kupczykowie! – krzyknął zły Pawlik. – Cały czas jam jest myślami przy Jagience, pojmijcie… – jakby zaapelował.
-Toż świat wielki, a i panienek na nim nie brakuje, rycerzu Pawliku – zauważył kupiec Rotteres.
-To i prawda, ale moje serce tylko dla jednej bije i będzie bić, choćbym miał skonać, miał być przypiekany żywcem i nadziewany na pal przez wojaków Batu-Chana, zrozumcie…! – wrzasnął, uderzając pięścią w blat ławy zajazdu w Uściskach.
* * *
Młody Pawlik podążał tedy przez bagniste bory Rzeczypospolitej po swą ukochaną. Zwinął najsamlepsze nagrody w królewskim grodzie na rycerskim turnieju. Dał się tam poznać jako dobry rycerz, mężny, dzielny i ofiarny. Zmarkotniały był jeno bardzo i małomówny, co i raz tylko wpatrując się w piękne niebo rozmarzonym wzrokiem. Bardzo schudł od tego czasu, kiedy rozmiłował się w damie swego serca. Jadący za nim Bogdan co jakiś czas upijał nieco wińca z pełnego bidonu, który otrzymał w podarze w Uściskach od kupca Mikołaja. Siarczyste wińco hungarskie przepływało mu z wolna przez jego gardziel, a oczy nabierały gwiaździstego blasku. Nikt nie spodziewał się tego, co stać się może, gdy Pawlik w zasięgu swojego wzroku spostrzegł nagle trzech krzyżackich rycerzy z pawimi piórami. Pamiętał, jak ślubował Jagience, że rzuci jej pod nogi trzy pawie czuby, które zetnie jednym przymiarem miecza.
Młody Pawlik z wyciągniętym mieczem dzielnie ruszył w ich kierunku, chcąc ściąć trzy głowy niemieckich rycerzy.
– Brońcie się tedy, panowie rycerze! – krzyknął ku nim na całą swą gardziel.
– Pod sąd pójdziesz, młodziaszku! – odkrzyknął mu barczysty rycerz z niemieckim krzyżem na płachcie. – Myśmy posłami, panie szlachcic! – dodał zaraz w pośpiechu. Sam Pawlik zdążył jedynie pogłaskać po gardzieli wychudzonego Krzyżaka, któremu jej nie przeciął, a jeno małą ranę uczynił, i nieco krwi z niej uszło. Rycerz Urlyk był jednak ze swej natury człowiekiem awanturnym i zapowiedział Pawlikowi złożenie skargi do samego króla, który za ten czyn, co to wcale rycerzowi nie przystoi, na pewno powinien oddać go w ręce kata.
Trzy niedziele później młody Pawlik w gospodzie „Pod Tobiaszowem” popijał jednak słodkie wińco z Moraw, które podała mu zalotna i piersiasta Marina. Nie chciał zagrać w kości ze stryjem Bogdanem, cały czas o Jagience dumając. Gdy na niewielką scenę w gospodzie weszła dwórka z dworu księżnej Anny, zadumał się i zobaczył w niej oczywiście swoją Jagienkę, którą miłował jak nikogo innego na świecie. Rozsłuchał się jednak w jej słodkim głosie. Myślał jednak o Jagience, która była dziewczyną o anielskiej urodzie i mądrości Sokratesa. Nie protestował, gdy przysiadł się do nich potężny jegomość z niemałym kuflem najsamlepszego czeskiego piwa. Był to człek wielkiego wzrostu, który swym widokiem sprawiał wrażenie wcale niemałego mocarza.
– Jam jest Maciej z Topolowa – odezwał się do Bogdana i żwawo pełne dwa łyki piwa przez swą gardziel przełknął. Bogdan spojrzał na niego spode łba, utarł swego sumiastego wąsa i zapytał: -Sprawę masz do nas, że nam to gadasz, mości rycerzu?
– Mam sprawę, mości panowie – odrzekł szczerze Maciej.
– Mów więc waść…! – ponaglił go Bogdan.
– Widziałem na turnieju tego gołowąsa (wskazał na Pawlika) i wiem, że jest najsamlepszym rycerzem w całej Rzeczypospolitej, no i…
– Gadaj, do pioruna jasnego! – wrzasnął Bogdan, waląc silnie pięścią o blat ławy.
– …chcę iść z wami na wojaków Batu-Chana – wyznał tamten.
– Takiś odważny? – odezwał się Pawlik z błyskiem w oku.
– A taki! – krzyknął Maciej. –Młodzieńcze, jakby ci wojaki Batu-Chana całą rodzinę wymordowały, to też byś waść chciał zemsty, nieprawdaż?
– Prawda li to, sama prawda… Mądrze gadasz, mości rycerzu – odezwał się Bogdan.
Pawlik wpatrzony był jednak w dwórkę księżnej Anny, która jako żywo przypominała mu jego najukochańszą Jagienkę. Upił jednak wina ze stojącej przed nim stągiewki i zaraz potem zapytał:
– A skąd to waść wiesz, że my na Mongołów jedziemy?
– A toż wszyscy już o tym gadają, panie rycerzu – odpowiedział Maciej.
– A gdzież to wasze Topolowo? – badał go dalej Bogdan.
– Lepiej pytajcie, gdzie było, gdyż już go nie ma… Parę zim temu wojacy Batu-Chana złupili je doszczętnie, mordując mieszkańców i krwią spuszczając całą mieścinę, którą pochłonął ogień azjatyckich wojaków.
-Tedy witaj, mości Macieju – odezwał się młody Pawlik. –Bądź mi kompanem w tej trudnej i niebezpiecznej wyprawie. Pomożesz wyrwać moją Jagienkę z rąk tych łotrów, których rycerzami przecież nie można nazwać.
– A pewnie… pomogę… Mongołów usiekać… jako Bóg pozwoli… – Kochasz ty swoją Jagienkę? – zapytał Maciej.
– Nad życie, nad życie…! – wrzasnął Pawlik. – Wiedz waść, że najpiękniejszej i najmądrzejszej duszyczki nie ma na tym świecie – dodał zaraz potem.
Gdy dwaj rycerze serdecznie uściskali się z radości, że razem będą podążać na wojaków Batu-Chana, staremu Bogdanowi łza spłynęła po policzku ze wzruszenia. W jego sercu radość zagościła, że Pawlik pobratymca i serdecznego kompana na swej drodze spotkał, który będzie go w tej trudnej drodze wspomagał w boju i serdecznie wspierał. Upił tedy jeszcze trzy łyki siarczystego wińca hungarskiego i rozweselił się na gębie.
* * * *
Młody Pawlik jechał przez szeroki bór z Maćkiem i ich całą kompanią odbić swą najcudniejszą Jagienkę z rąk złych zbójcerzy Batu-Chana. Był smutny, zmarkotniały i przybity, ale przez całą drogę chwalił panią swego serca.
– A wiesz ty, mój Maćku, jaki ona ma cudny uśmiech? A wiesz… jaka ona jest wspaniała? A wiesz… że ja miłuję ją nad życie? …ja bez niej mego szczęścia nie widzę, uwierz…
– Prawisz, waść?! – obruszył się z ironią Maćko. Nie mógł już dłużej słuchać zakochanego na zabój Pawlika.
– Pomiarkuj, Maćku, gadam ci, bo i o łeb cię waść zaraz skrócę, zobaczysz…! – odkrzyknął mu Pawlik. Chwycił za bidon pełen hungarskiego wińca i łyknął ze dwa razy, a potem przywarł do Maćka niczym do najgorszego wroga.
-Tyyy… gołowąsie jeden, grozić mi będziesz?!
– Przeproś waść Jagienkę, którą miłuję ponad swój własny żywot i dla której to mógłbym znosić męki piekielne. Przeproś, byle prędko…! – wrzasnął Pawlik.
Wtenczas, gdy Pawlik obstawał całym swym rozgrzanym sercem za swą duszyczką najdroższą, na drodze zasypanej śniegiem pojawiło się trzech kamratów od Batu-Chana. Wszyscy trzej konno byli, a do tego przepasani swoimi azjatyckimi łukami, z których mogliby upolować nawet wróbelka z tysiąca kroków. Nie mieli wesołych min, a ich skośne oczy na wylot przepełniała wroga złość.
Pawlik zdębiał nagle, a Maćko, zachowując zimną krew, chwytał już za swój miecz spod Grunwaldu, który po przodkach odziedziczył. Gdy zbliżyli się do skośnookich mongolskich wojaków, świsnął nim raz a dobrze i trzy ich głowy poleciały za jednym razem.
– Zuch z ciebie! – pochwalił go Pawlik.
– Teraz to zuch, a wtedy… wróg?! – odwdzięczył mu się Maćko z kwaśną miną.
– Pomiarkuj, proszę… zawsze jesteś mi jak brat – zaczął teraz Pawlik zagadywać z innej strony, poklepując po ramieniu Maćka. Tamten uśmiechnął się nawet i znowu między nimi nastała zgoda, gdy wlali z bukłaka do swych wysuszonych gardzieli po kilka łyków najsamlepszego wińca hungarskiego.
W zajeździe „Pod Kopytkowem” Maćko napoił ich konie, a Pawlik rozpytywał się po okolicy o Jagienkę.
– Tyś tutaj sołtysem, Wojciechu? – zapytał wąsatego i brodatego starca.
– Jam jest… panie rycerzu… po tym, jak to wojaki Batu-Chana naszą wioskę z dymem puściły.
– Aaa… – zadumał się Pawlik. Maćko przywołał go jednak, gdy puścił oko w kierunku Pawlika, a potem szepnął mu do ucha, że jutro mają przewozić tędy uprowadzone w jasyr niewiasty.
– Nie może być… – nie mógł uwierzyć młody i zakochany Pawlik.
– Gadam ci przecie… tam w stodole przetrzymują dwóch mongolskich wojaków, których niedawno schwytali.
Słysząc to, młody Pawlik uklęknął na kolanach, wzniósł głowę w kierunku ciemnego nieba, które było pokryte gwiazdami, i zaczął mówić:
-Panienko Przenajświętsza, dziękuję… Panienko Przenajświętsza, żeś mych próśb wysłuchała… Ubiję psubratów Mongołów, a Jagienkę z ich niewoli wydobędę lub sam najpierwej niech skonam… niech skonam… – jeszcze raz powtórzył.
Nad ranem zaczaili się więc pod pobliskim borem ze swoją kompanią. Sołtys Wojciech wsparł ich okolicznym chłopstwem, w którym też gotowała się krew na widok wojaków Batu-Chana. Szybko rozsiekali mongolskich wojaków, których wzięli w dwa ognie z całkowitego zaskoczenia.
Po zwycięskiej bójce Pawlik otworzył powóz, w którym skośnoocy wojacy przewozili uprowadzone w jasyr białogłowy. Od razu jednak uśmiechnął się szeroko, gdy pośród dziesiątek innych młodych niewiast zobaczył swoją ukochaną Jagienkę. Uściskał ją tak mocno ze swej oszalałej miłości, że aż pisnęła, a potem z radości zaczął ją całować. Ona była wielce radosna, a jej niebieskie i szkliste oczęta uśmiechały się do młodzieńca głęboką i gorącą miłością. Czuli, jakby znajdowali się w niebie.
Można by powiedzieć, że żyli później długo i szczęśliwie jak w bajce. Młody Pawlik został pułkownikiem chorągwi księcia Jerzego Wielopolskiego, a Jagienka dała mu czterech synów i osiem córek. Jako szlachcianka i pani pułkownikowa, zarządzała bardzo rozległym zajazdem w Baradziejowicach, niedaleko którego mieszkała z Pawlikiem i swoim potomstwem w pięknym pałacu książęcym. W ich rodzinnych progach zagościło szczęście, ale gdyby… to aż strach pomyśleć. Prawdziwej miłości jednak nic nie jest w stanie pokonać, gdyż jej siła zawsze da radę wszelkim przeciwnościom losu.
JAROSŁAW HEBEL