GRUSZKA-ZYCH: Spotkanie z Miłoszem
Pierwszy raz zobaczyłam Miłosza dzień po Noblu. Olbrzymie czarno-białe zdjęcie jego twarzy studenci wystawili przed wejście na wydział polonistyki Uniwersytetu Śląskiego w Sosnowcu, przy ulicy Bieruta.
Patrzył na nas jakiś taki… – nie z tej naszej komunistycznej ziemi. Z koszulą rozpiętą pod szyją, ze swobodnym uśmiechem. Na oko pięćdziesięciolatek, a przecież wówczas już starszy człowiek przed siedemdziesiątką. W nocy we wszystkich rozgłośniach radiowych nie dał nam zasnąć swoimi wierszami. Bez końca powtarzano “Obłoki”, “Wiarę”, “Nadzieję”, “Miłość”, “Mowę ojczystą”, czytane tym jego głosem nie do podrobienia. Niektórzy z nas szybko nauczyli się ich na pamięć.
Nobel Prize w dziedzinie literatury – to zawsze ekscytuje świat, który musiał zwrócić uwagę, jak świetne wiersze zostały napisane w nieznanym, polskim języku, na dodatek nie tam, gdzie się po polsku mówi, ale hen, za oceanem. Co to za wiersze, których nie rozumiemy – narzekali najpierw Amerykanie, co wspominał w liście syn, Antoni Miłosz, podczas wernisażu wystawy “Czesław Miłosz.1911 – 2004. Dzieło i życie” przygotowanej przez The Milosz Institute w 25. rocznicę Nobla i 60. rocznicę edycji “Ocalenia”. Potem, kiedy już poznali tłumaczenia, sarkali, że nie są rymowane. Bardzo szybko jednak uznali Miłosza za swojego poetę.
Autor “Ziemi Ulro” od razu chciał Polskę odwiedzić. Spośród miast, do których zajrzał po raz pierwszy od dziesięcioleci, a potem podczas kolejnych wizyt, szczególnie upodobał sobie Kraków. “Wyjechałem z Krakowa, z mego mieszkania przy ul. Św. Tomasza w końcu 45 r. i wróciłem na kilka dni latem 1981 r., a na dobre dopiero w 1989 r. Kraków jest dla mnie chyba jedynym miastem przypominającym moje uniwersyteckie Wilno” – zapisał. I to Kraków nas do siebie zbliżył. Miasto królewskie, w którym – jak w sierpniu 2004 r. napisał Seamus Heaney – umarł On, stary Król. To właśnie tu spotykałam go wielokrotnie podczas jego kolejnych odwiedzin w kraju i później, kiedy już zamieszkał w podwawelskim grodzie, skąd sprawował rządy nad polską poezją. Sama uznawałam to jego panowanie. Jeździłam odwiedzać Mistrza, słuchać wskazań i rad. A spotykałam człowieka. Mężczyznę patrzącego młodym, błękitnym wzrokiem. Wesołego, próbującego śmiechem zagłuszyć wątpliwości dotyczące sensu życia. Przekornego, bo nie można wszystkim sprzyjać. Trzeba niekiedy drażnić, prowokować, to sposób na niezależność.
Kiedy przeprowadził się do Krakowa, przestaliśmy korespondować, za to zaczęły się telefony i spotkania. Na pierwsze, bojąc się, że może być ostatnim, bo kto przewidzi humory wielkich, zabrałam bez zapowiedzi swojego 12-letniego wtedy syna, Tymka. Zwykle w czasie wywiadów żałowałam, że tylko ja dostępuję zaszczytu obcowania z ważnymi ludźmi. Dlatego czasem, naruszając zasady, zwalniałam starszego syna ze szkoły i jechałam z nim “na materiał”, żeby zapamiętał “moje osoby”, zachował je na dłużej niż ja.
Profesor był zaskoczony dodatkowym, na dodatek małoletnim gościem. Rzeczywiście odpowiadał wtedy na pytania lakonicznie, jakby z lekką obawą. Tymek siedział naprzeciw nas na krześle. Przedtem czekaliśmy na Profesora, który właśnie kończył obiad. Mój syn opowiadał potem kolegom, że wielki poeta jest jednym z nas, tak jak wszyscy je zupę i stuka łyżką w talerz.
– Pana rodzinne Szetejnie to dwór położony na litewskiej prowincji, ale Pan się przeciw tej “prowincjonalności” nie buntował. A moje dzieci są niezadowolone z mieszkania w małej Czeladzi. Dla nich ideałem jest Ameryka.
– Ja tam mieszkałem niezliczoną ilość lat i uważam tego rodzaju tęsknoty za naiwne, a nawet głupie. – Profesor spojrzał z uwagą na Tymka. – Niestety, ze względu na syna, muszę się bardzo miarkować w słowach. Uważam panowanie kultury rozrywkowej, w której prym wiedzie Hollywood, za wielkie nieszczęście dla ludzkości.
– Przecież człowiek może być szczęśliwy niezależnie od miejsca, w którym przebywa – postanowiłam drążyć temat.
– Poczucia spełnienia nie można połączyć z żadnym miejscem. Człowiek albo jest szczęśliwy, albo nie, i to niezależnie od miejsca. Umieszczanie gdzieś idealnego kraju jest naiwnością. Każdy musi opierać się na sobie, a nie myśleć o krajach szczęśliwych. Mieszkałem we Francji dziesięć lat. Wyemigrowałem stamtąd do Ameryki, bo musiałem utrzymać żonę i dzieci. Tak jak miliony ludzi wyjechałem do Ameryki zmuszony koniecznością finansową (Adam Zagajewski, opowiadając mi o swoim i moim Mistrzu, tak określił jego niezwykłą pracowitość w tamtych czasach: “Jedną ręką trzymał się lampy, a drugą pisał”).
– Na tym też polega nieustanna emigracja mózgów z Europy do Ameryki – Miłosz kontynuował myśl. – To, że mnie się udało, nie znaczy, że milionom się udało. Jestem wrażliwy na ich cierpienie i nędzę. Tylko zastanawiam się, obserwując zauroczonych USA: przecież patrzą na te filmy amerykańskie, czy wyciągają z nich jakieś wnioski?
– W emigracyjnej rzeczywistości konsekwentnie pozostał Pan przy języku polskim. Za nim stoją bliskie Panu doświadczenia historyczne?
– Każdy język ma za sobą doświadczenia historyczne, nie można powiedzieć, że jeden czy drugi język jest bardziej doświadczony. Istnieje grupa poetów, którą nazywam szkołą polską, w których poezji doświadczenie historyczne bardzo silnie się zapisało. Jest wśród nich Herbert, ja, Różewicz, Świrszczyńska, Zagajewski. Ta poezja zdobyła sobie bardzo dobre miejsce na świecie. Te doświadczenia historyczne zostały w niej przefiltrowane. Szymborska też jest taka, choć inaczej, sceptycznie to modeluje. Na przykład wiersze Szymborskiej znakomicie się tłumaczy na szwedzki, na niemiecki, gorzej na angielski. Świrszczyńska też ma już swoich zwolenników w Ameryce.
– Za to pisanie po polsku przez lata Pan płacił.
– Płacę za pisanie dużą cenę i dawałem temu wyraz w swoich pismach. W życiu za wszystko płacimy, nie ma nic darmo. W Ameryce żyje pewien wariat, który twierdzi, że zapisałem duszę diabłu. To wariat, ale tego, co mówią wariaci, należy słuchać. Żeby tworzyć wielką poezję, trzeba podpisać rodzaj cyrografu, niekoniecznie z diabłem. Ale przecież to nie znaczy, że trzeba być złym człowiekiem, żeby pisać dobre wiersze.
– “Gdzie skarb Twój tam serce Twoje” – mówi Pismo.
– Literatura nie bardzo daje się pogodzić z tym wskazaniem Ewangelii. Bo skarb pisarza i każdego twórcy zanadto jest umieszczony w tym, co robi, a to, co robi, jest związane z jego osobą. W samym założeniu spędzania takiej ilości czasu na obcowaniu ze sobą tkwi niebezpieczeństwo, twórca w ten sposób oddziela się od innych ludzi.
– Tomas Venclova powiedział mi, że w pisaniu pomaga mu obecność bliskiej kobiety.
– Może miał na myśli swoją żonę. Niestety, pisarz nazbyt wiele oczekuje od kobiety. Chciałby mieć w jednej osobie żonę, kochankę, przyjaciela, muzę, a to rzadko się udaje.
– Twórcy już zwyczajowo, jak głosi legenda, bywają ludźmi trudnymi we współżyciu.
– Ilość przypadków psychopatycznych wśród poetów jest bardzo duża, niekoniecznie wyższa niż wśród niepiszących, ale faktem jest, że dużo poetów balansuje na granicy obłędu. Tak jak Stachura… Ale to przecież nie pomniejsza wartości jego poezji. Ja oczywiście wolałbym siebie nie zaliczać do chorych psychicznie, ale kto wie… Jeśli z bliska przyjrzeć się tak zwanym „przeciętnym”, to można zobaczyć wiele rzeczy prawdziwie przerażających.
– Pan jest poetą, a jednak często zabiera głos na temat różnych spraw społecznych.
– No, bo poeta jednak jest istotą społeczną. I ulega rozmaitym presjom, falom, wibracjom, nie ma na to rady. Ale poety nie powinno obchodzić, jak będzie spowiadany… Nawet czasem staram się specjalnie mówić o czym innym niż o poezji. Dlatego, że to jest temat, na który ludzie mówią nieskończenie.
– Jaka poezja wydaje się Panu najbardziej pożyteczna?
– Dziś doszło do ogromnej subiektywizacji poezji, wszyscy piszą o sobie i to jest dla niej szkodliwe, nawet przerażające. Mnie się właśnie to podoba, że pani pisze o rodzinie, o zwyczajnych sprawach.
– A kogo Pan czyta?
– Wymienianie nazwisk zawsze wkracza w sferę reklamy, dlatego jestem z tym ostrożny. Bardzo cenię niektórych poetów. Szymborskiej mogę robić reklamę bezkarnie. Różewiczowi też, Zagajewskiemu… Jest też szereg młodych autorów, ale nie mogę wybijać tych nazwisk.
– Wciąż powstaje poezja religijna, choć chyba ją pisać najtrudniej…
– Polska poezja religijna jest sielankowa, polega jakby na oswajaniu boskości. Żaden z poetów polskich XX wieku nie napisał wierszy tak ściśle katolickich, jak amerykańska poetka Denis Levertov – rewolucjonistka, agnostyczka. Jej poezje to jedne z najlepszych wierszy religijnych, jakie znam. Mówią o Zwiastowaniu, Zmartwychwstaniu, o niewiernym Tomaszu. To świetna ilustracja do „Nowego Testamentu”. Ale widocznie trzeba być agnostyczką i rewolucjonistką, żeby pod koniec życia napisać takie wiersze.
– Co jest dla Pana najważniejsze?
– Powstrzymuję się od odpowiedzi. Proszę zajrzeć do moich tekstów. – Miłosz popatrzył wymownie na mojego syna i nic więcej już nie chciał powiedzieć.
Ale jeszcze nas zatrzymał. Przez chwilę szukał książki, którą chciał nam ofiarować. Ostatecznie wyszliśmy z “Księgą Mądrości” w jego przekładzie z greckiego. Te tłumaczenia Biblii robił w Berkeley, kiedy przez 10 lat odchodziła jego pierwsza żona Janka. To wtedy zaczął uczyć się greki i hebrajskiego (Biblia była pisana w koine – języku potocznym, najprostszym). Kolejno zajmował się “Księgą Psalmów”, “Księgą Hioba”, “Księgą Pięciu Megilot”, “Ewangelią według św. Marka” i “Apokalipsą”. To było bardzo wnikliwe czytanie Pisma. Kiedy podarował mi “Księgę Mądrości”, potraktowałam to jako swoistą pointę naszej rozmowy. Na chybił trafił otwarłam książkę w białych okładkach: “Jedno jest bowiem dla wszystkich wejście w życie/ i wyjście dla wszystkich jest to samo” (Mądrość Syracha.). Przed wyjściem zrobiliśmy sobie jeszcze zdjęcia, które do dziś wiszą w moim pokoju. W pociągu do Katowic zapisałam w notesie wiersz. Dopiero po latach zdecydowałam się na wydrukowanie go w 2004 r., w tomiku “Sprawdzanie obecności”, prawie nic w nim nie zmieniając.
BARBARA GRUSZKA-ZYCH
Fragmenty książki “Mój Poeta” Barbary Gruszki-Zych, Wydawnictwo Videograf II, Katowice 2007 r. Udostępnione za zgodą Autorki.