DOMINICZAK: Powiedz nam, co tu tak pięknie, czyli zlepek rozważań na temat tego, gdzie trawa jest bardziej zielona

Fot. Pixabay.com

Znajdziemy to powiedzenie w wielu językach: “L’herbe est plus verte ailleurs”, “The grass is always greener on the other side”, “L’erba del vicino è sempre più verde”… Dosłownie: “Trawnik sąsiada jest zawsze bardziej zielony”, a po naszemu – wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.

I wszędzie źle, gdzie jesteśmy. Rozglądamy się wokół, rozpaczliwie szukając piękna, a widzimy tylko smutne osiedla w Wałbrzychu, dziurawe drogi w Zabrzu i napisy w stylu “Musisz mnie koniecznie kupić, jestem pysznym kebabem”. Człapiemy przez te nasze miasta nędzy i rozpaczy i myślimy o tych wszystkich Lizbonach, Paryżach i Barcelonach, w których nas nie ma.

Co ciekawe – i choć niektórym trudno w to uwierzyć – z punktu widzenia Wszechświata nie ma znaczenia, po jakim mieście drepczesz i jaki kolor ma trawa w twoim ogrodzie. Z perspektywy innych galaktyk nic ci nie będzie, jeśli otrzesz się o trochę brzydoty. To wszystko jest tak względne, że nie warto mu poświęcać większej uwagi. “O, jaki brzydki blok”, myślę i idę dalej, mając nadzieję, że blok nie myśli: “O, jaka brzydka dziewczynka”. Trochę jakbyśmy wszyscy mieli problem, żeby osiągnąć poziom “w sam raz”, zamiast odbijać się ciągle od “za bardzo” albo od “za mało”. Błędne koło się zamyka. Z powodu zielonej trawy sąsiada nie widzimy, na czym sami stoimy. I że wisi nad nami wielkie niebieskie niebo.

Wzruszające jest to dążenie do tzw. “piękna”, do tego, żeby pięknym być i pięknem się otaczać. Czytam “Podwojenie” Saramago i nie potrafię się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie mieszkania głównego bohatera jako ponurej nory. Sprawiam sobie tym duży dyskomfort i zauważam, że za każdym razem, kiedy bohater jest w domu, czuję jakieś zakłopotanie i żal. Najwyraźniej w mojej głowie zaszedł proces, który połączył los tej postaci (samotnego nauczyciela) ze skrawkiem życia mojego korepetytora z dawnych lat, który też był sam, a jego mieszkanie już od samego progu zdawało się bombardować mnie tą dziwną aurą. Jest też opcja, że to zwykła nadinterpretacja. W każdym razie nie lubię, kiedy bohater „Podwojenia” jest u siebie w domu. Czy czułabym się lepiej, gdyby mieszkał z piękną kobietą w luksusowej willi? To pewnie powinno być bez znaczenia, ale z jakiegoś powodu mój umysł usiłuje czynić uniki przed, nazwijmy to, “czynnikiem brzydoty”.

Ale jest też brzydota “swojska”. Poczciwa, przyjazna. Taka, która sprawia, że człowiek czuje się na swój sposób swobodnie, nie udaje “niesiebie”. Brzydota, która budzi sympatię. Antyteza dla czegoś, co jest sztuczne, nienaturalne. Od starego włóczęgi mijanego na rowerze gdzieś w mało ważnej wiosce na wschodzie Polski nikt nie oczekuje, że będzie piękny. Właściwie takie piękno mogłoby wywołać w nas uczucie niepokoju, zaskoczenie, być może mocniej naciskalibyśmy na pedały, żeby jak najszybciej minąć to dziwne zjawisko.

Są jeszcze turpiści ze Stanisławem Grochowiakiem na czele i jego słynnym „Wolę brzydotę/ Jest bliżej krwiobiegu”. Czyli nie warto poświęcać pięknu za dużo uwagi? Jest względne, niestałe, płynne, subiektywne, nie do objęcia, nie do zdefiniowania. Nie ma sensu analizowanie koloru trawy sąsiada, pewnie lepiej byłoby wyjąć z garażu kosiarkę i skosić własny trawnik. Relacja piękno-brzydota jest być może taka sama jak między innymi największymi sprzecznościami świata – ta odwrotność czyni je właściwie tym samym.

LENA DOMINICZAK