JASTRZĄB: Wspomnienia z okolic kultury

Fot. Pixabay.com

Za podgniłych czasów ubiegłego wieku, rodzice zabierali mnie do teatru. Miałem wtedy siedem lat, a przedstawienia należały do marudzeń dla dorosłych. W tym wieku nie lubi się zabaw wymagających bezruchu, skupienia, zwłaszcza zaś tego, że pod groźbą maminego “szczypa” – nie wolno było oddychać bez rozkazu, wiercić się oraz szeleścić sreberkami. Magia teatru, szelest sukien, aktorki, aktorzy, wszystko to działało mi na wyobraźnię. Jednak już wtedy należałem do niedojrzałych zgredów i lubiłem te “nudziarskie sadyzmy”.

*

Rodzice, a szczególnie Tata, chodzili do teatru często. Częściej niż nasz sąsiad na jednego. Dodatkowo był z ojca kinoman. Na filmach się znał i mógł o nich rozwodzić się godzinami, bo to była jego pasja. A że pracę miał terenową i całymi tygodniami przebywał poza domem, filmów i spektakli obejrzanych przez niego nie sposób porachować. Z każdej podróży przywoził po dwa–trzy programy. Dzięki nim znałem obsadę, treść sztuki, nazwisko reżysera, najlepsze recenzje, a z opowiadań Taty dowiadywałem się, czy uczestniczył w wydarzeniu, czy odwrotnie: w zbiorowej stracie czasu. Kiedy wracał do domu, rozpoczynały się jego omawiania ról, aktorów, dekoracji i reżyserii. Roztrząsanie sensu czy nauki wynikającej z treści utworu. Tak mnie tym zafascynowaniem zaraził, że zostało mi to do tej pory.

Teraz przeglądam te oprawione programy i odkurzam pamięć minionego świata. Zebrane w jedną książkę mają sens inny dla mnie i inny miały dla mojego ojca. Dla niego stanowiły zapis konkretnej rzeczywistości, znanych dat i miejsc, dla mnie natomiast są potwierdzeniem istnienia klimatów, które odeszły na zawsze i za którymi możemy tylko tęsknić. Tak jak za rodzinnymi wyjściami do teatru, kina, opery, na koncert – w poszukiwaniu artystycznych wrażeń. Czasy się zmieniły i tak zwana kindersztuba poszła w odstawkę. Ale nie w tym rzecz, że dobre wychowanie przestało być objawem szacunku do miejsc takich jak opera czy filharmonia. Rzecz w tym, że wtedy były to przestrzenie służące oczyszczającym refleksjom, różniące się od cyrku lub tancbudy tym, że nie uchodziło iść do nich w trampkach, kąpielówkach i z torbą popcornu.

*

Kiedy czytam reminiscencje teatralne Jarosława Hebla (“Od Bułhakowa do Olgi Tokarczuk. Zapiski teatralne i inne teksty”, Moja Przestrzeń Kultury, Warszawa 2023), opływa mnie czuła fala żywych wspomnień. Teraz oglądam aktorów w telewizji bądź słucham ich w audiobookach czy słuchowiskach. Albo gdy zanurzam się w chwilach odwiedzin scenicznych sal z przeszłości, kiedy widzę i słyszę w pamięci, co się na nich odbywało.

Spośród aktorów i reżyserów działających obecnie rozpoznaję wyłącznie tych, którzy byli mi znani, gdy byłem młody, których oglądałem u zarania ich kariery, gdy dopiero zapowiadali się na wielkich mistrzów, gdy zaledwie marzyli o sławie i jeszcze przed sobą mieli porównywanie z aktorami, którzy sukces już osiągnęli. Przed nimi była ocena kunsztu długoletniej pracy nad sobą skonfrontowana z umiejętnościową mizerią wynikającą z braku zawodowego doświadczenia.

Dlatego coraz częściej patrzę wstecz niż w przód. Dlatego wracam do powtórek starych filmów i przedstawień z wiosny mojego życia. Dlatego jestem podobny do inżyniera Mamonia z filmu “Rejs”, ponieważ doceniam tylko te utwory, które dają mi intelektualną satysfakcję. Jestem więc konserwatystą i opowiadam się za trzymaniem się sprawdzonych wzorów postępowania. Co jednak nie oznacza, że sprzeciwiam się poszukiwaniom w sztuce: nowatorstwu i eksperymentom. Nie.

Sprzeciwiam się jeno niepotrzebnym udziwnieniom przedstawionego dramatu. Dotyczy to zwłaszcza utworów klasycznych. Szczególnie zaś adaptacji dzieł będących w kanonie lektur szkolnych. I w tym aspekcie rozumowania zgadzam się z Heblem, że nie mamy beletrystycznego opisu rzeczywistości, a wtłaczanie w stare teksty współczesnych treści drastycznie mija się z sensem utworu.

MAREK JASTRZĄB