EZMAN: Miniatury
Parne południe dawało się odczuć na ulicach. Ludzie wyglądali na zmęczonych i znużonych wiszącym w powietrzu gorącem. Ciemnowłosa dawno nie szła tą ulicą. Przypomniał jej się dawny spacer z matką. Oczy zwilgotniały. Głębiej westchnęła i przyspieszyła. Mijała jakieś biura rachunkowe, sklepy, bistro, obok którego stała przyczepa z frytkami i kebabami. Zza niej wyłoniła się starsza kobieta. Siwe włosy miała spięte w kok. Na jej drobnej szyi dostrzegła sfatygowany srebrny łańcuszek z powycieranym medalikiem. Przysłaniała delikatnymi dłońmi dekolt, bo podomka w ciemnozieloną kratkę nie dopinała się zbyt dobrze.
– Proszę pani – zagadnęła starsza kobieta – jaki dzisiaj dzień? Wtorek? Nie, nie chcę pieniędzy…
– Nie, dzisiaj jest poniedziałek – odrzekła Ciemnowłosa, przystając.
– A widzi pani, nie byłam wczoraj w kościele i mi się pomyliło. Wie pani, tak w radiu straszą, że bombę Putin rzuci. To i nie wychodziłam z domu, bo jak rzuci to, co my zrobimy? Co my zrobimy? Ja wojnę przeżyłam. Wtedy atomu nie było…
– Jak rzuci, to już nic nie zrobimy – odrzekła Ciemnowłosa.
– Tak, tak, będziemy leżeć, wszyscy będziemy leżeć, nic nie zrobimy. Ale pani ładna. Pani jak laleczka jest. Nie ładna, tylko laleczka… Tak, wie pani, to moje tutaj – mówiła, wskazując na bistro – dzieci pracują, syn ma tyle pracy, że nie ma czasu odwiedzić, córkę pochowałam, jak miała dwadzieścia sześć lat… A mąż? Z mężem byłam pięćdziesiąt lat.
– Mnóstwo czasu…
– A wie pani, mężczyźni to brudni są, co oni tam mają, co mi kobiety w szpitalu mówiły… Ale pani ładna, laleczka, no laleczka. A pani mi powie, dzisiaj to wtorek? Wtorek, tak?
– Poniedziałek.
– Aaaa…poniedziałek. Nie byłam wczoraj w kościele, to dni mi się pomyliły. No tak, poniedziałek. Słucham radia katolickiego i mówią, że Putin bombę rzuci.
– I teraz się pani boi?
– Tak, boję się, ale przecież to radio katolickie, to prawdę mówią przecież. Przecież chyba nie kłamią.
– Trudno powiedzieć…
– Spokojnego poniedziałku.
– Aaaaa tak, dzisiaj poniedziałek.
Pożegnały się. Ciemnowłosa oglądała się kilka razy, ale ulica opustoszała.
*
Ptak był barwny. Leżał na środku chodnika. Martwy. Kolorowe piórka, żółte, czerwone i grafitowe, prawie czarne. Przekręcona główka. Zamknięte oczy. Lekko otwarty dziobek. Zaciśnięte łapki. Martwy ptaszek. Śmierć pewnie go zaskoczyła. Nie zdążył się przygotować. Wyjęłam chusteczkę, delikatnie podniosłam chłodne ciałko i przeniosłam pod krzewy różane, na stosik suchych liści i traw. Ułożyłam go wygodnie. Przykryłam chusteczką, suchą trawą i liśćmi. Popatrzyłam na ten prowizoryczny grób. Odetchnęłam kilka razy. Moje dłonie wciąż czuły wiotkie ptasie ciało.
I poszłam dalej. Tak kończy się świat.
Śnienie
Czasami śnię codziennie. Zanurzona w ciało odpływam w rejony czasu i świata nieznane mojemu umysłowi. Wędruję obcymi ulicami, drogami, odwiedzam nieznane domy i widuję ludzi, których twarze są dla mnie zagadką. Rozmawiam. Słucham. Patrzę.
Kiedy się budzę, pamiętam niektóre słowa. Może to przypadkowe zdania. Jak te zasłyszane na ulicach czy w autobusach. Krótkie. Zabawne. Absurdalne. Wydawać by się mogło, że przypadkowe. Czasami jednak okazują się kluczami do zrozumienia czegoś, co stanowi zagadkę życiową dla mnie samej. Być może to okruchy Boga. Boga, który słyszy modlitwę, a może cichą prośbę i wysyła odpowiedź.
Poczta dość szczególna. Aczkolwiek przydatna.
Poczta pełna niedomówień. Poczta, która żąda interpretacji.
Poczta wieloznaczna i nieprecyzyjna.
Wszak kto jest w stanie zrozumieć Boga?
*
W zbożu mościły się kępy chabrów na bukiety, konkurując ze zwiewnymi makami i rumianami usianymi na miedzach. Rwane o poranku zdobiły stoły podczas letnich obiadów pachnących mizerią, pieczonym kurczęciem i młodymi ziemniakami. W prodiżu już piekło się budyniowe ciasto. Czereśniowy kompot w szklankach z grubego szkła sycił oczy ciemnym różem. A w kącie kuchni dojrzewało chabrowe wino.
Kupując bukiet chabrów na miejskim targowisku, kupiłam bilet wstępu do wspomnień.
Tanie letnie wakacyjne kino.
Wystarczyło 5 złotych.
BARBARA EZMAN