Nie umoczę pióra w lukrze – wywiad z pisarką Zofią Mąkosą

Fot. Aleksander Żukowski. Na zdjęciu Zofia Mąkosa.

– Pierwsze pytanie jest banalne: jak to się stało, że zaczęłaś pisać?

– Pisanie nie spłynęło na mnie nagle niczym objawienie. Przede wszystkim zawsze lubiłam czytać. W wieku czternastu lat miałam za sobą m.in. lekturę powieści Kraszewskiego i Sienkiewicza, “Listy Nikodema” Dobraczyńskiego, “Burzę” Erenburga, “Jak hartowała się stal” Ostrowskiego, “Operę za trzy grosze” Brechta i “Łuk Triumfalny”  Remarque’a. Czytanie pobudzało wyobraźnię i poszerzało słownictwo, toteż nigdy nie miałam problemów z pisaniem wypracowań, a później z pisaniem czegokolwiek, co mi się w życiu przytrafiło – np. artykułów do lokalnej prasy. Pomysł na powieść powstawał w głowie od dawna, lecz nie na tę, którą w końcu napisałam. Punktem zwrotnym było przejście na emeryturę i lęk przed życiową stagnacją, zgnuśnieniem i czekaniem na starość.

– Twój debiut odniósł ogromny sukces. Zyskał nie tylko miłość czytelników, ale i uznanie literaturoznawców – co zaowocowało aż dwoma Lubuskimi Wawrzynami Literackimi, za “Cierpkie grona” i potem za “Winne miasto”. Jak się czułaś w charakterze laureatki?

– Będę dozgonnie wdzięczna Wydawnictwu Książnica, że uwierzyło we mnie jako pisarkę. Na początkowym, “lokalnym” etapie promocji wielką pomocą służył mi ówczesny prezes zielonogórskiego oddziału ZLP, Eugeniusz Kurzawa. Promowaniem o zasięgu ogólnopolskim zajmowało się wydawnictwo. Przypuszczam jednak, że największą rolę odegrała reklama szeptana. Powieść tak się spodobała niektórym osobom, że mówiły o niej swoim znajomym, dzięki czemu rosło zainteresowanie.

Lubuski Wawrzyn Literacki za “Cierpkie grona” był bardzo ważny, bo dzięki niemu uwierzyłam, że to, co napisałam, jest wartościowe literacko. Wawrzyn dla “Winnego miasta”, czyli drugiego tomu trylogii “Wendyjska winnica”, zaskoczył mnie bardziej niż ten pierwszy. Ta część ma w sobie wiele cierpienia i chłodu. Zależało mi na przekazaniu prawdy historycznej o powojennych latach Ziem Zachodnich, a to mogło skutkować negatywnym przyjęciem przez czytelników. Myliłam się. Mam wrażenie, że dopiero dzięki “Winnemu miastu” cykl dotarł do czytelników w całej Polsce.

– Jest coś takiego jak ciężar pierwszego sukcesu. Reżyser błyskotliwego debiutu boi się, że następny film zrobi słabszy, człowiek pióra, że może już nic lepszego nie napisze. Czy miałaś podobne doświadczenia?

– Ciężar pierwszego sukcesu jest trudnym brzemieniem. Kiedy pisałam “Cierpkie grona”, całe serce włożyłam w tę właśnie książkę. Ma wiele niedoskonałości, które dzisiaj bym poprawiła, jednak “coś” w niej sprawia, że czytelnik zapomina o potknięciach debiutantki i zatapia się w świecie bohaterów, żyje z nimi, martwi się, płacze i kocha. Każdą następną część pisało mi się trudniej. Zdawałam sobie sprawę, że czytelnik ma już do czego porównywać i oczekuje dobrej jakości. Dlatego częściej niż przy “Cierpkich gronach” wyrzucałam całe fragmenty, wahałam się, wprowadzałam zmiany itd. Pisałam nie sercem, a rozumem, mając wciąż na uwadze odbiorcę i jego ocenę.

– Lubuskie to region odrodzonego i doskonale już prosperującego winiarstwa. Stąd w Twoich powieściach pomysł na winnice? A Wendowie?

– Wątek winiarstwa i winnic jest nieodłącznie związany z Wendami, czyli ludnością słowiańskiego pochodzenia zamieszkującą Chwalim (w powieści Altreben – przyp. red.) prawdopodobnie od poł. XVII wieku. Najpierw byli tkaczami i sukiennikami, a rewolucja przemysłowa sprawiła, że musieli znaleźć inne źródła utrzymania. W drugiej połowie XIX wieku jednym z nich stała się uprawa winorośli i winiarstwo. Chwalim, Kargowa, Babimost i ich okolice były wówczas wysuniętym najdalej na wschód regionem winiarskim w Niemczech. Pisząc o Chwalimiu i Wendach, nie sposób zapomnieć o winiarstwie. Kiedy powstał pomysł na kontynuację “Cierpkich gron”, postanowiłam uczynić z tego motyw przewodni. Cieszę się, że tak się stało, bo to jeszcze jedna rzecz, która wiąże trylogię z dziejami Ziemi Lubuskiej.

– W “Dolinie nadziei”, trzecim tomie Twojej trylogii, powikłane, niezwykle dramatyczne losy Matyldy Neumann zyskują w miarę szczęśliwy finał. Czy bohaterów swojej kolejnej powieści też skazujesz na takie męki?

– Losy bohaterów “Wendyjskiej winnicy” są w jakimś stopniu odzwierciedleniem losów wielu ludzi, których życie przypadło na lata II wojny światowej i czasy powojenne. Stąd męki, na jakie skazuję Matyldę, Martę, Kazika i inne postacie. Okres, w którym będzie się działa akcja następnej powieści, to druga połowa XVII wieku. Mogę oczywiście umoczyć pióro w lukrze (to powiedzenie mojej znajomej) i napisać piękny, lekkostrawny romans, okraszony bohaterskimi wyczynami Polaków-patriotów walczących z wrogami ojczyzny ciemiężonej przez najeźdźców. Mogłabym, ale nie chcę. Tak jak w “Wendyjskiej winnicy” – pragnę szukać odpowiedzi na pytania rodzące się w mojej głowie podczas czytania o tym trudnym okresie w dziejach. Odpowiadam więc: Tak, będę męczyć bohaterów kolejnej powieści.

– I z pewnością również losy tych bohaterów będą ostrzeżeniem dla nas, współczesnych Polaków… Kto chce poznać szczegóły, a jeszcze nie czytał “Wendyjskiej winnicy”, niech to zrobi koniecznie. A teraz coś bardziej osobistego. Mieszkasz w pięknej, sielskiej okolicy. Odludzie, lasy, piękne pagórki, jezioro w pobliżu. Jaki ma to wpływ na Twoje pisanie?

– Mieszkam w pięknym miejscu, choć nie tak odludnym, jak się wydaje. Liczba mieszkańców w osadzie jest idealna, w sam raz, by żyć w zgodzie ze sobą i w harmonii z naturą. Do pisania potrzebny mi spokój, a tu go mam. Kiedy czuję taką potrzebę, idę na spacer. Wieczorem podziwiamy z mężem malownicze zachody słońca i wschody księżyca, wiosną budzą nas krzyki żurawi albo pianie koguta. Jak każdy mamy zmartwienia i kłopoty, ale umiemy też czerpać radość ze zwykłych rzeczy.

– A pszczoły?

– Pszczoły są dopełnieniem. Czynią szczęśliwym mego męża, którego żartobliwie nazywam Panem Tadeuszem. Od kwietnia do września niemal nieustannie jest przy ulach. Obserwuje pszczele rodziny, martwi się ich problemami, cieszy, kiedy jest pożytek i mają co nosić do ula. Od rana do wieczora dba o ich dobrostan. Część uli stoi bezpośrednio przed oknami pokojów. Widzimy więc, jak wylatują, i słyszymy ich brzęczenie. Kiedy mąż wyjmuje oblepione pszczołami ramki, mogę to przez szybę obserwować. No i jest miód. Dla siebie i rodziny mamy go pod dostatkiem.

– Pan Tadeusz i Zosia. Piękna z Was para! Mickiewiczowska, powiedziałabym. Pszczoły znalazły się też w tytule antologii opowiadań o czasach wojny (“Taniec pszczół”), gdzie znajduje się również Twoje – “Buty małej Renate”. Czy zdradzisz nam, jaki tytuł będzie nosiła Twoja kolejna powieść oraz kiedy czytelnicy mogą się spodziewać jej wydania?

– Roboczy tytuł powieści to “Makowa spódnica”. Nie wiem jednak, czy taki pozostanie. Wydanie powieści jest planowane na 2022 rok.

– Tytuł taki słodki, a bohaterowie w męczarniach. Znowu zaskakujesz! Czekamy z niecierpliwością na premierę powieści, życząc Ci powodzenia w Twoich przedsięwzięciach literackich. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała:
HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN