JASTRZĄB: Psychoterapia

Fot. Pixabay.com

Chce wstać, lecz rozumie, że jest to niemożliwe. Popada więc w osobliwy stan otępienia. Jest już za późno; rezygnacja, oto, co mu pozostaje.

Pozostaje mu pogodzić się z miejscem, w którym się znalazł. Dociera to do niego z gwałtownością przeszywającego bólu. Daremnie próbuje wyzwolić się spod panowania trwogi.

Oplątany siecią kabli, podłączony do monitorów, leży na wznak: zamroczony, obolały, może tylko przypuszczać, co się dzieje. Ma wrażenie, jakby definitywnie umarł.

Docierają do niego głosy, urywane, porozumiewawcze szepty, a jego wyobraźnia produkuje coraz to nowsze zestawy chaotycznych przywidzeń.

Lecz z jego strony nie ma żadnej reakcji. To znaczy na zewnątrz. W środku odczuwa strach, że ktoś poweźmie za niego ostateczną decyzję; w każdej chwili może uznać, że już nie nadaje się do ratowania, już dobiegł do mety i nie ma po co uciekać przed przeznaczeniem.

Błaga o nieustający znak, irracjonalnie ufa, że jego obawy staną się barierą do wyłączenia go z zasilania. Lecz znak to mrzonka; ufność zależy od dźwiękowej sygnalizacji. Wadliwy zapis przetworzony w obraz i koniec, i przerwa na reklamy, lekarze myją ręce, piją kawę, rozmawiają, jak zawsze są gotowi nieść pomoc następnym. Ponownie, tak samo fachowo, nie zastanawiając się nad moralnymi dylematami, zgrabnie i beznamiętnie ingerować będą w mięsne perypetie tych, co chcą zmartwychwstać.

Ale czy chcą żyć bez względu na przyszłą jakość życia?

Zastanawia się, czy dotrwa do odpowiedzi.

Zanurzony w koszmarnym grzęzawisku ewentualności, chce odzyskać utracony optymizm.

Wyobraża sobie najgłupsze scenariusze. Upadł i złamał kręgosłup. W trakcie nieudanej operacji odkryto liczne przerzuty i pozostało kwestią godzin, czy odzyska całkowitą jasność umysłu. Czy zniesie nowe jarzmo, czy nowe brzemię będzie prześladowało go już zawsze. Wyobraża sobie, że jest napiętnowany bezbronnością, że wśród obcych czekają go szykany, żmudna inność, daremne starania o cokolwiek.

Zniechęcony podejmowaniem ciągłej walki o swoje niemrawe życie, zaczyna – w czekającym go teraz – dostrzegać warzywną urodę i szpetotę.

*

Początkowo jest wściekły, że tak ostentacyjnie grzebią w jego ciele, jednak w miarę upływu czasu jest mu coraz łatwiej oswoić się z ich bezceremonialnością. Co nie oznacza, że ją polubił; nie chce zgodzić się na podobną interpretację. Może, w zamian, ofiarować im niechętną uległość i poddać się niejasnym następstwom.

Ale to też okazuje się nadmiernym ciężarem.

Nie wie, co się stało, a pamięć nie podpowiada niczego. Ogarnia go panika, gorączkowe, chaotyczne poszukiwanie zapodzianej tożsamości. Co moment, jak refren, dobiega go przymulająca myśl, że nie przypomina sobie już niczego. Ani skąd tu się wziął, ani kim jest.

Męczy go fakt, że wszystko się rozpłynęło. I ogarnia go trwoga, że co było w nim, definitywnie odeszło, odtoczyło się, by już nie powrócić.

*

Pragnie zdobyć się na grymas świadczący, że jeszcze nie jest z nim tak fatalnie, chce rozstrzygnąć o czymś, co pozostaje poza nim, w zaciszu papkowatego odosobnienia.

Na przykład chciałby się dowiedzieć, dlaczego tu leży, od kiedy i czy naprawdę znajduje się w stanie nicości?

Z pewnością ma jakieś nagromadzone doświadczenia. Przełomy, o istnieniu których nie wie. Prawdopodobnie przeżywa lub już ma za sobą kryzys wieku średniego. Wszedł w smugę cienia. Albo w niej tkwi jak w zawiesinie z rozpaczy.

Są to przeczucia gorączkowe, wrażenia i domysły bez ładu i składu; nie niosą pokrzepiających wieści.

Złości go, że jest skazany na spekulacje.

Może jest mądry. A może głupi jak but.

Tego nie jest w stanie ustalić. Na razie. Ma nadzieję, że niebawem odzyska utracone siły, wróci do siebie, odnajdzie to, czego o sobie nie wie.

Tymczasem dziwi się, skąd po jego głowie kłusują określenia w rodzaju smuga cienia czy kryzys wieku. Skąd je zna i dlaczego jedne wydają mu się bliskie, a o innych nie umie nic powiedzieć?

Podobnie z pamięciową dziurą na temat miłości, małżeństwa, rozwodu. Zastanawia go, czy ma żonę. A jeśli, to gdzie. Dlaczego nie ma jej przy nim? Dlaczego nie czuwa razem z nim i nie pomaga mu (o ile pomagała kiedykolwiek), czy jest szczęśliwsza bez niego, nareszcie wyzwolona, oswobodzona z ciężaru obowiązku opiekowania się nim?

Jaka jest, o ile jest? Piękna, wyniosła, niedostępna? Kłótliwa, mądra, wyrozumiała? Potrafi wybaczać, czy raczej jest małostkowa, nasączona pretensjami, żalami, urojonymi krzywdami?

A może jest samotnym, odartym z przyjaciół singlem, facetem upędzającym się za młodością? Melancholijnym durniem żyjącym wspomnieniami? Zgorzkniałym wdowcem, którego poprzednie życie polegało na codziennych odwiedzinach cmentarza, na żałobnej rutynie?

Nie znajduje odpowiedzi.

Słyszy, jak mówią, pochylają się nad nim i uśmiechają się przyjaźnie, porozumiewawczo, a on nie potrafi wykrztusić słowa, nie daje rady odwdzięczyć się podtrzymaniem konwersacji. Bezradnie, przepraszająco, rozciąga usta w czymś od biedy przypominającym grymas błogości. I milczy.

Milczy jednak w sposób wymowny. Wyczekujący. Jakby swoim nieruchomym ciałem zachęcał do kontynuowania tej dziwacznej, jednostronnej rozmowy, jak gdyby jego wypatrująca postawa obiecywała im: poczekajcie, wkrótce do was przemówię, wkrótce znowu będę sobą!

Z początku ma nadzieję na wyzwolenie się spod macek bezwładu, żywi otuchę podsycaną przez najbliższych lub życzliwych z egoizmu. Próbuje imać się sprawdzonych sposobów na godne wymaszerowanie ze ślepych uliczek medycyny i ze swojego cierpienia. Jednak po latach obłudnego zamazywania rzeczywistości, udawania, że nic mu nie dolega, po latach wiary w cud i fałszywe przepowiednie, po latach ufności w ratunek medycznych eksperymentów, wstrząsany mirażami, znużony codziennym rozpadem swojego wnętrza, zawiedziony, zniecierpliwiony, podenerwowany własnym niedołęstwem, już nie umie ukryć swojego rozczarowania do tych mocy, wobec których buntował się bez powodzenia.

Opiera się ostatkiem sił; przenika go świadomość, że zbliża się moment wycofania, odejścia, zrezygnowania z poszukiwań daremnej ulgi. Buntuje się jeszcze, lecz już coraz słabiej. Opuszcza go pewność, a w miejsce niewzruszonych przeświadczeń pojawiają się zastrzeżenia i bojaźń.

Boi się mózgowej redukcji, percepcyjnych półświateł, grozy cieni tańczących na ścianie, hecnego dygotania ociężałych, skąpanych w mroku myśli, trzyma się więc na uboczu świata, który nie należy do niego.

*

Wreszcie ma dosyć udowadniania, że jest żywy.

Odtąd nie toleruje widoku chronicznie zdrowych, beztroskich, non stop tryskających energią, odtąd sądzi, że działała na nich deprymująco i że odchodzą od niego, opuszczają go, ponieważ jest monotematyczny i mimozowaty. Chytrze zarzucają mu, że wpływa na nich hamująco, że obniża ich loty, bo, według ich oceny, wydaje się sobie bezbłędny, normalny i wszystkowiedzący.

Z tego powodu każą mu zajrzeć do lustra.

Ono mówi, że jest chory na zgagę z nieszczęścia. Tym zwierciadłem chcą go przerazić, wtłoczyć w przyziemność, sprawić, by był tak samo pokancerowany jak oni.

Upaja się samotnością, chełpliwą dumą, wisielczym cynizmem. Wszystko dlatego, by nie trząść się z obawy o zachowanie resztek swojej nędznej powłoki, a w sytuacji zagrożenia móc wyzwolić się z letargu, odrzucić śmierć, obronić się przed nią. Kurczowo trzymać się życia.

Tak pogrąża się w nieopanowanym natłoku sprzecznych myśli i rozprzestrzenia się w nim grzeszne uczucie nienawiści wobec zdrowych. Toteż, gdy odchodzą, odczuwa ulgę i postanawia, że choćby nastąpił nie wiadomo jaki kataklizm, już ich nie zawoła. Niech idą gdzie bądź i zginą mu z oczu, tkwiąc w mylnym przekonaniu, że jest stracony.

MAREK JASTRZĄB