EDELMAN: Filmy, które mnie wbiły w fotel

Fot. Pixabay.com

Czasem po obejrzeniu filmu nie pozostaje w głowie nic. Wychodzisz z kina lub wyłączasz telewizor i masz poczucie straconego czasu. Ale bywa i tak, że film pozostawia mocne, niezatarte przez wiele lat wrażenie.

Tak właśnie się stało, kiedy obejrzałem po raz pierwszy dramat wojenny “Johnny poszedł na wojnę”, z roku 1971, w reżyserii Daltona Trumbo, wg scenariusza napisanego z Luisem Buñuelem.

Zapamiętałem go jako bezlitosną serię obrazów, z których każdy jest krzykiem. Przeciwko wojnie, bezmyślnemu zabijaniu w imię chęci panowania nad innym krajem, narodem, nad światem. Nawet sceny, które toczą się w ciszy – krzyczą.

Tytułowy Johnny jako ochotnik bierze udział w I wojnie światowej. Na skutek wybuchu bomby traci wszystkie kończyny, twarz, wzrok, słuch, węch, jednak jego mózg funkcjonuje prawidłowo. Leżąc w szpitalu polowym, Johnny powoli odkrywa swój stan i ten proces pokazany jest z niezwykłej perspektywy – myśli bohatera i powolnego dochodzenia do tragicznej prawdy o sobie. Film, wstrząsający w swej wymowie, pozostawia widza w stanie bezradnej, beznadziejnej bezsilności, roztrzęsienia, przerażenia. Tak było ze mną. I kiedy obejrzałem go ponownie po kilku latach, zrobił na mnie nie mniejsze wrażenie.

Koyaaniscatsi. Słowo to w języku Indian Hopi oznacza szalone życie, pozbawione równowagi, w zgiełku; stan, w którym należy zastanowić się nad zmianą trybu życia.

To wszystko wiem dziś dzięki Wikipedii. Ale kiedy piętnaście czy dwadzieścia lat temu trafiłem przypadkiem w telewizji na film “Koyaaniscatsi”, nie znałem ani znaczenia tego słowa, ani nie byłem przygotowany na to, co zobaczę.

A zobaczyłem produkcję niezwykłą – pierwszą część trylogii znanej jako “Trylogia Qatsi”. Film – eksperyment (USA, rok 1982, reżyseria Godfrey Reggio), który nie ma klasycznej fabuły ani dialogów, składa się natomiast z serii obrazów przyrody i miast z różnych stanów USA. W zwolnionym lub przyspieszonym tempie oglądamy świat niszczony przez cywilizację, przez człowieka i jego bezmyślność. W całym filmie obrazom towarzyszy niezwykle sugestywna, transowa wręcz muzyka Filipa Glassa i Michaela Hoeniga. Dzięki tej mieszance wybuchowej zostałem dosłownie wbity w fotel! Doznałem przeżycia, które już nigdy się nie powtórzyło.

Podobno w czasie trwania filmu pada tylko jedno słowo – “Koyaaniscatsi” właśnie, jednak ja go nie słyszałem.

Później powstały kolejne filmy “Trylogii Qatsi” – “Powaqqatsi” (1988) i “Naqoyqatsi” (2002), które także miałem okazję obejrzeć, jednak nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia jak pierwszy z serii.

WŁADYSŁAW EDELMAN