JASTRZĄB: Usługi dla mas

Fot. Pixabay.com

Twórczość stała się częścią przemysłu: stanowi jego wiodący produkt. Twórca zaś dołączył do szczurzego stada szybkich zarobkiewiczów i przekwalifikował się na fabrykanta kiczu.

Ostatnio poczyna sobie śmielej: wysyła swoją garmażerkę na rozmaite konkursy, a że czyni to co rusz, bywa nagradzany, wyróżniany pozłacanym bobkiem. Pojawia się na zjazdach, kongresach i kulturalnych sympozjach w roli laureata, rozjemcy, mediatora zżeranego dydaktyzmem, nieomal nauczyciela zawodu artysty.

Kiedy mam do czynienia z wygłaszanymi przez niego wystąpieniami, w których na wstępie zaznacza, że jest artystą, po czym bez żenady piętnuje „niski poziom” cudzej twórczości, zaczynam się wstydzić. Nie za niego, gdyż byłoby stratą czasu żałować bufona, ale za tych, co mu nadskakują, i tych, którzy utwierdzają go w przeświadczeniu, że coś sobą reprezentuje.

*

Nie zastanawia się, co by się stało, gdyby nie poszedł z prądem. Gdyby nie dał się zwieść irracjonalnym nadziejom na lepsze. Nie umie też jasno i klarownie powiedzieć, co było kiedyś złe. Natomiast ryczałtem pochwala, aprobuje, z uznaniem cmokta i mlaszcze nad zachodzącymi zmianami. Niektóre zmierzają ku lepszemu, inne nadal są albo nietrafne, albo takie sobie. Przeważnie jednak stwierdza, że aby żyć w obecnym świecie, trzeba się do niego dopasować, trzeba bez przerwy chwalić kulturalny brak kultury. Przestaje dostrzegać, czy proponowana przez niego twórczość jest żartem z czytelnika, czy należy traktować ją poważnie. Wywija swoimi wyrobami bez opamiętania, jak leci; tłucze je w ilościach przekraczających wszelkie pojęcie i rozsiewa gdzie się da: tu wiersz na okoliczność, tam proza do poduchy, ówdzie malarskie cacuszka do podziwiania. Rzuca te swoje perły przed partyjne wieprze, każdemu z nich daje, co kto chce i na co jest zapotrzebowanie, co schodzi jak ciepłe bułeczki, a co sprzedaje jak czerstwe chały: laurkowe, akademijne, benefisowe, a płodny w tym rozsiewaniu jest na podobieństwo królika.

*

Artyści z prawdziwego zdarzenia tolerują go jak raka na bezrybiu. Piszą o nim źle, potępiają za własne grzechy, odsądzają od czci i wiary, wieszają na nim psy, mierzą swoją miarką, podają jako przykład pleniącego się grafomaństwa i nieudacznictwa, przy czym uprawiana przez niego twórczość ma być odstraszającym dowodem na rozprzestrzeniający się upadek tejże.

Snobi wyrażają się o nim bombastycznie, prawie że na klęczkach, w przesadnych superlatywach. Stawiają na pomniku, wielbią bez powodu i na wyrost, zamiast pokazać mu drogę, zachęcić do bycia niesztucznym. Wyrządzają mu krzywdę: utwierdzają w przekonaniu że już wszystko wie, że zjadł wszelkie rozumy. Może usiąść na wawrzynach i nie musi swojej wiedzy poszerzać, konfrontować z tymi, którzy również piszą, porównywać swoich bździn z ich dokonaniami.

W ten sposób staje się intelektualnym terrorystą, samochwałą uwielbiającym narzucać swoje poglądy i zwracać na siebie uwagę, być w centrum artystycznego tumultu, zabierać namaszczony głos w dyskusjach o czymkolwiek związanym z dziedzinami, o których ma zerowe pojęcie.

*

Zbigniew Wodecki, niezły przecież estradowiec, kompletnie wyczyszczony z zarozumiałości, powiedział, że nie daje koncertów, tylko występy. Koncerty to dawał Paganini, a on doskonale zna swoje artystyczne parametry i nie robi za pyszałka. Podobnie można by rzec, że poetą był Herbert, pisarzem Faulkner, a rozrośnięte stado dzisiejszych wierszokletów i prozaików to granda w biały dzień; napisze taki ze trzy cherlawe tomiki i już wije gniazdko na Parnasie, już kupuje na Allegro mało używaną aureolę i zmierza tam, gdzie jest gwar, aplauzy i jupitery…

MAREK JASTRZĄB