GATNY: Prorok – opowiadanie popromienne
Po osiedlu biegał wariat. Wiosenny, soczysty odklejeniec pod rzęsistym deszczem. Wzrastał jak grzyb i oparami rojeń wnikał w głowy przechodzących mieszkańców. Zaglądał ludziom pod parasole i objawiał swoje posępne oblicze, które żłobiły mu głębokie zmarszczki od eliksirów magicznych pitych całym latami w towarzystwie podobnych mu postaci. Teraz samotny, bo przeżył już niemal wszystkich, pałał nienawiścią i sączył jad wylewający mu się spomiędzy spierzchniętych ust:
– Błagajcie o przebaczenie, bliski bowiem dzień gniewu. Tu niebawem deszcz ognia i siarki ugasi wasze nędzne żywoty.
Było sobotnie popołudnie. Czuło się spowolnienie po tygodniowym nawale pracy. Rozkwitała wiosna i przez parę godzin ludzie udawali, że nie mają obowiązków, że przykre sprawy nie zaglądają im w oczy, a widmo wojny nie czai się pod progiem niewyłączanych od dawna telewizorów. Woleli siadać na ławeczkach i patrzeć na swawolące dzieci. Nieśmiało uśmiechali się do siebie, wdychali świeże powietrze. Ot, życie toczyło się jak zawsze, a może jak dawniej, zło mieszało się z dobrem do nierozpoznania. Sobota daje iluzję życia zgodnego z pragnieniami. Przyjemna iluzja, w którą jak chmura gradowa wkrada się głos pijanego proroka:
– O zmiłowanie błagajcie. Zemsta Boża wisi nad wami. Ja jestem Jego głosem. Zapowiadam, że to plugawe osiedle zapadnie się pod ziemię. Pogodzi was wspólny ból. Domy wasze spopieli ogień, a potem wielka woda zmyje was z powierzchni tej ziemi.
Szedł bosy po wyremontowanych chodnikach, a w dłoni ściskał bicz. Lepkie kudły falowały na wietrze. Rozgorączkowanym spojrzeniem szukał najbliżej siedzących. Padło na parę przytulonych do siebie staruszków. Zagrzmiało biczysko rozkołysane wściekłością i spadło na pierwsze ofiary. Rozległy się okrzyki bólu i zaskoczenia. Szaleniec wpadł na plac zabaw i zaczął smagać młode matki pilnujące huśtające się dzieciaki. Na krzyki przerażenia zaczęli zewsząd zbiegać się ludzie. Potworny bicz świstał i dopadał każdego, kto próbował powstrzymać wariata. Napędzany okrutną ideą dobra zapomniał, co to litość. Nie znał wybaczenia. Był uosobieniem furii. Odrzucił bicz i rzucał się na każdego, kogo uznał za grzesznika. Drapał twarze kobiet, w których widział grzech, ciosami pięści karał mężczyzn za to, że są przystojni i pełni życia, bo to oni zapładniali jawnogrzesznice, aby te wydawały na świat plugawe potomstwo roznoszące grzech. Nie był ułomkiem, więc niemożliwe było go powalić i obezwładnić. Nikt nie spodziewał się takiej eskalacji przemocy. Już nie przemawiał, a wrzeszczał w amoku wyobrażenia, że jest biczem Bożym. Przerażeni ludzie rozbiegli się, starając ukryć się przed jego wzrokiem. Wtedy przystanął i ponownie jął przemawiać:
– Jam obraz Tego, o którym zapomnieliście. Wysłał mnie, abym w jego imieniu wymierzył bezlitosną zemstę. Sypcie popiół na głowy i błagajcie o miłosierdzie. Płaczcie nad sobą!
Niedaleko zebrała się grupka jurnej, sebaśnej młodzieży. Parowała z nich złość, najpierw obrzucili proroka wulgarnymi wyzwiskami, ale już szykowali kamienie i co tam mieli pod ręką. Dosadnie zapowiadali, co mu zaraz zrobią. Wtedy na nich spojrzał. Ucichli jak na komendę. Podszedł do nich spokojnie, ale to jeden z młodych odezwał się pierwszy:
– Ej, dziadu, odjebało ci? O co ci chodzi, zajebiemy cię tu zaraz!
– Niczego od was nie chcę. Bóg wysłał mnie, abym was ukarał.
Jeden z sebków poszedł w kpinę:
– Ojej, a czym zawiniliśmy?
– Depczecie jego przykazania.
Jeden przez drugiego rozkwiczeli się złośliwym śmiechem, ale gdy spojrzał na nich, zamilkli ponownie, bo w jego oczach była już tylko ciemność.
– Zamilczcie i nie ważcie mi się sprzeciwiać, wy, którzy nie znacie dobra, a toniecie w złu, ja pomogę wam utonąć całkowicie. Przynoszę wam śmierć i pożogę!
Splunął w nich flegmą cuchnącą jak bagna z najmroczniejszych baśni. Młodziankowie niesforni poczęli zachowywać się, jakby tonęli. Ruchy ich stały się niezborne jak życie, które do tej pory prowadzili. I wielki bicz zaświstał nad ich głowami, próbowali uciekać, ale wtedy na ich plecy spadały razy straszliwe.
Zachmurzyło się. Ze wszystkich krańców nieba nadciągnęły czarne złowieszcze chmury niczym orły ze skrzydłami rozpostartymi jak krzyże. Czarne krzyże nad osiedlem, nad całym światem. Błyskawice poczęły razić ziemię. Wielka trwoga kroczyła chodnikiem. Strach zmroził serca. Ulice opustoszały. Prorok został sam. Szedł i głosił:
– Wyjdźcie, robaki, nastawcie ciała plugawe pod mój bicz. Ja was oczyszczę przez ból. Oto gniew Boży przybywa mi z pomocą. Klątwa, klątwa zawisła nad wami. – Głos szaleńca zagłuszyła nawałnica.
Nagle ziemia zadrżała, a chodnik pod nim zafalował. Bloki i ulice zaczęły piętrzyć się i upadać z niewyobrażalnym łoskotem. Powstawały przepaście, z czeluści ział mrok, aby po chwili ustąpić oślepiającej jasności. Prorok triumfował:
– Gniew Pański kroczy razem ze mną! – Gdy wypowiedział te słowa, powalił go podmuch, ale nie upadł, lecz spadł w otchłań, bowiem płyty chodnikowe usunęły się pod nim, a on, obracając się wokół własnej osi, patrzył ze zdumieniem, że wszystko stoi w najlepszym porządku i nie trwa żaden kataklizm. Bloki stoją nieruchomo, wokół trwa wiosenne popołudnie, deszcz przestał padać, ludzie uśmiechają się, grupka młodzieży pali blanty na placu zabaw. Przez głowę przemknęła mu absurdalna myśl, że to dobre miejsce na takie działania. Zorientował się, że leży pod jednym z młodych, niedawno zasadzonych drzewek, słyszał dźwięk przejeżdżającego nieopodal tramwaju. Zerwał się w panice do biegu. Miał wrażenie, że tam, gdzie stąpa, ziemia zapada się z łoskotem lub groźnie wypiętrza. Przyspieszył. Dobiegł pod drzwi nieczynnego sklepiku spożywczego. Spojrzał za siebie i ujrzał, że ulica, którą uciekał, była spokojna, a każdy kamień, każda roślinka były na swoich miejscach.
Pomyślał, że Bóg nie chce jego zguby i go uratował. Oparł się o drzwi sklepu i… wpadł do środka. Leżał chwilę w półmroku przedsionka, ale postanowił wstać. Wiedziony ciekawością poszedł na zaplecze, a tam zobaczył drzwi, których zupełnie się nie spodziewał. Te również okazały się otwarte, wyszedł więc na zewnątrz wprost na łąkę, na której stary owczarz pasł stado i grał cicho na fujarce. Gdy zobaczył przybysza, zapytał:
– Kim jesteś?
– Jestem wysłannikiem Bożym, wymierzam grzesznikom sprawiedliwość, ale nie jestem w stanie dokończyć misji. Nie wiem, gdzie jestem, pragnę odpoczynku, wypatruję schronienia, gdzie mógłbym przemyśleć swoje działania.
Owczarz, nie dziwiąc się specjalnie, wskazał prorokowi odległe góry na horyzoncie.
– Idź prosto w stronę gór, nie pytaj już o nic, twój Pan cię poprowadzi.
Poszedł więc. Niebo było jasne, słońce świeciło wysoko i czysto. Ziemia była spokojna, brzęczały owady. Po całym dniu wszedł w góry, kierując się biegiem strumyka wijącego się wśród skał.
Szedł coraz bardziej utrudzony, a w jego sercu narastał gniew. Brakowało mu bicza, którym chłostałby ślepych, aż ból przywróciłby im jasność prawdy i dobra. Wszedł w gęstwinę zarośli. W pewnym momencie jego stopa nie wyczuła podparcia, ale zanim runął w przepaść, zdołał usłyszeć głos:
– Panowie, to doświadczenie gniewu donikąd nas nie zaprowadzi.
RAFAŁ GATNY