BILIŃSKA-STECYSZYN: Oto obchodzimy dziady

Fot. Hanna Bilińska-Stecyszyn. Cmentarzyk w Liuline.

Spośród wszystkich dzieł Mickiewicza najbardziej lubię “Dziady cz. II”.

To nawet dla mnie samej dziwne, wszak nie fascynują mnie historie z duchami, nie czytam i nie oglądam horrorów, nie analizuję snów, wszelkie metafizyki czy sajensfikszyny to nie moja bajka. “Dziady” to wyjątek. I ta ich część, będąca obrazem obrzędu odbywającego się “tajemnie w kaplicach lub pustych domach niedaleko cmentarza…”. Za każdym razem przeżywam tragedię bohaterów. Zwłaszcza gdy cierpi matka z niemowlęciem, oboje skazani na śmierć przez okrutnego pana, dla którego nie ma już wybaczenia, albo gdy opłakuje utraconą na zawsze szansę na miłość pierzchliwa Zosia, “a we wszystkich zmyśleniach poczwarnych można […] dostrzec pewne dążenie moralne i pewne nauki, gminnym sposobem zmysłowie przedstawiane […], śpiewy zaś obrzędowe, gusła i inkantacje są po większej części wiernie, a niekiedy dosłownie z gminnej poezji wzięte”.

Od pierwszych słów wstępu z wyjaśnieniami poety aż po ostatnie “co to będzie” mam ciarki na plecach i w duszy. Bo nauki moralne płynące z dramatu nic nie straciły ze swej wymowy, zwłaszcza ta o utracie człowieczeństwa, jakże aktualna w obecnych czasów uchodźców i zasieków na granicach…

Bardzo mi się podobała dawna telewizyjna inscenizacja “Dziadów” (z roku 1997) w reżyserii Jana Englerta. Wprawdzie nieszczególnie zachwycił mnie wtedy Michał Żebrowski (młody i śliczny, fakt) jako Gustaw–Konrad, za to np. Krzysztof Majchrzak w roli Guślarza – mistrzostwo. Od tamtej pory nie potrafię już wyobrazić sobie innego Guślarza niż takiego na granicy obłędu. Nawołującego pośród mogił: “Czyscowe duszeczki!/ W jakiejkolwiek świata stronie:/ Czyli która w smole płonie,/ Czyli marznie na dnie rzeczki,/ Czyli dla dotkliwszej kary/ W surowym wszczepiona drewnie,/ Gdy ją w piecu gryzą żary,/ I piszczy, i płacze rzewnie;/ Każda spieszcie do gromady!/ Gromada niech się tu zbierze!/ Oto obchodzimy Dziady!/ Zstępujcie w święty przybytek;/ Jest jałmużna, są pacierze,/ I jedzenie, i napitek”.

Widziałam taki cmentarz. Obfotografowałam go z każdej strony. Stary cmentarzyk na Litwie, oddalony od ludzkich siedzib, od dawna już nie chowa się tam zmarłych, resztki grobów porosły mchem… Może tam kiedyś też odprawiano obrzęd przywoływania dusz, którym przynoszono “jedzenie i napitek”?

Zwyczaj odwiedzania zmarłych i przynoszenia im pożywienia występował i występuje do dziś w wielu kulturach. Mickiewicz tak pisał o tym: “Zastawia się tam pospolicie uczta z rozmaitego jadła, trunków, owoców i wywołują się dusze nieboszczyków. Godna uwagi, iż zwyczaj częstowania zmarłych zdaje się być wspólny wszystkim ludom pogańskim, w dawnej Grecji za czasów homerycznych, w Skandynawii, na Wschodzie i dotąd po wyspach Nowego Świata. Dziady nasze mają to szczególnie, iż obrzędy pogańskie pomieszane są z wyobrażeniami religii chrześcijańskiej, zwłaszcza iż dzień zaduszny przypada około czasu tej uroczystości. Pospólstwo rozumie, iż potrawami, napojem i śpiewami przynosi ulgę duszom czyścowym”.

Nowy Świat – a więc Ameryka Południowa i Północna. A więc i Meksyk. Pierwszy raz widziałam, jak się duszom czyśćcowym przynosi ulgę “potrawami, napojem i śpiewami”, w filmie Johna Hustona “Pod wulkanem”, z rewelacyjną rolą Alberta Finneya w roli brytyjskiego konsula Geoffreya Firmina – alkoholika.

Najpierw obejrzałam film, to było gdzieś w połowie lat 80., książkę Malcolma Lowry’ego przeczytałam później. Nie jest pewne, czy sięgnęłabym po nią, gdyby nie zawirowania z elektrycznością, mające miejsce w sali kinowej. Czas akcji, przypominam – druga połowa lat 80., charakteryzująca się m.in. tym, że nie tylko na skutek burz i wiatrów, niszczących naziemną sieć elektryczną, ale i całkiem bez powodu zabierano narodowi prąd. Tak zdarzyło się i wówczas. Tu na ekranie biedny konsul znów napity jak bąk, a tu bach – brak prądu i nie można kontynuować projekcji. Za chwilę pstryk, światło wraca, wraz z nim myśl, że może się nieszczęśnikowi jakoś uda wyrwać ze szponów nałogu, a tu znowu bach i ciemno w sali. Gdy kolejna przerwa zaczęła się przedłużać, nie dając już nadziei na obejrzenie finału, publika zaczęła wychodzić, ja wraz z nią. Toteż, chcąc poznać końcówkę losów konsula, przeczytałam powieść. Niestety nie doczekałam się happy endu. Jeden dzień z życia Geoffreya Firmina stał się zarazem jego dniem ostatnim.

Na pewno wielu Czytelnikom znane są takie rankingi: “Pierwsze zdanie z jakiej powieści uważasz za najlepsze, zrobiło na tobie największe wrażenie?” czy tp. Gdyby pytano o zdanie ostatnie, bez wahania podałabym to z “Pod wulkanem”: “Ktoś rzucił za nim do rozpadliny zdechłego psa”…

Odleciałam za mocno w tych dygresjach, a przecież chciałam napisać tylko to, że w filmie (jak i w powieści) w dniu Święta Zmarłych całe meksykańskie miasteczko Quauhnahuac pulsuje radosnym, niemal obłędnym rytmem wesołej maskarady, ludzie nie tylko ucztują przy grobach, ale i śpiewają, tańczą.

Właściwie nasze współczesne Święto Zmarłych, mimo że nie tańczymy przy grobach i przynosimy z sobą tylko kwiaty i znicze, też jest radosne. To przecież okazja do spotkań rodzinnych i do ciepła w sercach, a cmentarze, rozświetlone tysiącami płomyków, też tym ciepłem promieniują. Wspominamy bliskich, którzy odeszli, i jeśli nawet w ciągu roku nie mieliśmy czasu, by o nich pomyśleć, tego szczególnego dnia znowu są z nami.

Jednak kończąc ten zaduszkowy tekst tak pogodnie, nie mogę nie pamiętać o tych jeszcze żyjących – ściganych jak zwierzęta i błąkającym się niczym dusze potępione w poszukiwaniu lepszego losu. Tych, którym ciepło naszych serc przydałoby się dużo bardziej niż “czyscowym duszeczkom”. Czy po chrześcijańsku zapytamy ich: “Mówcie, komu czego braknie,/ Kto z was pragnie, kto z was łaknie”? Czy wystarczy nam człowieczeństwa, by ich zaprosić “do gromady”?

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN