STOJAK: Numer

Fot. Z archiwum Autorki. Na zdjęciu Mirosława Stojak w Auschwitz.

Abramkowi

Nigdy nie umiałam spojrzeć centralnie na jego rękę, patrzyłam ukradkiem. Nigdy nie zapytałam o numer. Pytanie krążyło w mojej głowie niczym mantra, jednak nie przebrnęło mi przez gardło. Widziałam sześć granatowo-fioletowych cyfr wyciśniętych na pomarszczonej już skórze, porośniętej gęsto siwymi włosami. To było ponad moje siły, za bardzo szanowałam tego człowieka, by zadać mu ból. Myślę, że dla niego to też mogło być zbyt trudne pytanie… Nie zapytałam nigdy… To on opowiedział mi swoją historię, w momencie, kiedy byliśmy na to gotowi obydwoje. Opowieść ta, głęboko w sercu, ciągle sączy się cieniutką strugą krwi, jaka wyżłobiła sobie w nim poczesne miejsce. Mogłabym powiedzieć, że posiadał numer 999 999 więźnia obozu zagłady Auschwitz i nie byłoby to kłamstwem. Biorąc pod uwagę wszystkich zamordowanych ludzi w tym obozie (ponad 1 300 000 osób), to taki sam bezmiar bólu i łez…

Nigdy nie umiałam zapytać o ten etap jego życia zmarnowany przez złych ludzi, o to, co czuł, gdy wydzierano z niego człowieczeństwo. Nigdy nie zapytałam. Nie umiałam budować zdań, nie umiałam wydukać ani słowa. To on sam opowiedział mi swoją historię i historię swojego narodu. Potrzeba było wielu lat (dwudziestu) bym pojechała do obozu zagłady, śladami jego cierpień i męki. Auschwitz i Auschwitz Birkenau – piekło stworzone przez ludzi dla unicestwienia ludzi. Sądziłam, że poradzę sobie z tym ciężarem, że przez lata zrozumiałam, że będzie już łatwiej… Łatwiej nie było, było tylko trudniej…

Miał 16 lat, gdy wysiadł na rampie obozu zagłady Auschwitz z jedną walizką w ręku, na której widniał napis: „sierota”. Był sierotą, bo Niemcy zamordowali mu Rodziców i trzy Siostry.

Walizka została mu wyrwana, a jego pchnięto kolbą w plecy. Potoczył się do przodu i zatrzymał przed barczystym esesmanem. Widział przed sobą ludzi, towarzyszy jego podróżny w bydlęcych, zatłoczonych wagonach: starców, kobiety i dzieci: wycieńczonych, głodnych, zapłakanych i wystraszonych. Panował chaos, słychać było krzyki, płacz i lamenty. Żeby uspokoić tłum, Niemcy przez megafon puszczali muzykę i były to symfonie niemieckich kompozytorów. Gdy został uderzony pałką w głowę, do jego uszu dotarł krzyk oprawcy, że ma przejść na lewą stronę – został zakwalifikowany do grupy osób zdolnych do pracy. Miał szanse na przeżycie…

Dziś widzę przed oczami drewniane, piętrowe prycze, na nich trochę siana i ludzi w pasiastych ubraniach, po siedem albo nawet dziewięć osób na każdej pryczy, które zostały ustawione pionowo jedna pod drugą i trzecią, każda w odległości pół metra od siebie. Kobiety w osobnych barakach, mężczyźni w osobnych. Po 700 osób w jednym. Są wychudzeni, bladzi, istne kościotrupy…

Nie wiem, w którym baraku był przetrzymywany, nigdy nie zapytałam. Bałam się zrobić mu krzywdę słowem, niezawinionym przeze mnie, ale być może bolesnym. Dziś wiem, że w tych barakach umierały dziesiątki tysięcy ludzi niewinnych, młodych (także dzieci) i starych. Głodnych, wycieńczonych, chorych i bitych. Duszących się w ciasnocie i niewygodzie, zmaltretowanych i sponiewieranych, chorych i umierających. Niewinnych Ludzi!

Najgorsze były skwarne lata i srogie zimy. Gdy ilość więźniów się nie zgadzała, stali na apelu, dopóki nie odliczono ostatniego z nich. Słońce piekło osłabione ciała, z pragnienia wysychały usta i gardła, wielu mdlało i już się nie podnosiło. Umierali, smażąc się w upale. Zimą, przy wielkim, trzydziestostopniowym mrozie, skostniałe stopy przyklejały się do oblodzonej ziemi, ręce drętwiały, odpadały nosy i uszy. Śnieg sypał niczym białe pierza wyrzucone z ciemnego komina. I dym wznosił się do nieba, dym z krematoryjnych pieców. A w tle orkiestra obozowa złożona z utalentowanych żydowskich muzyków grała utwory niemieckich kompozytorów. Była jak cyklon B, służyła zabijaniu więźniów w rytm marszów i walców.

On ciągle nie wiedział, kiedy przyjdzie na niego kolej, by pożegnać się z życiem, w głębi serca wierzył, że będzie miał szczęście…

Po całym obozie włóczyły się psy. Owczarki niemieckie, które zostały wytresowane przez Niemców na morderców. Na polecenie swoich panów zabijały błyskawicznie, łapiąc ofiarę za szyję i przegryzając grdykę. Bał się ich panicznie i one to wiedziały, czuły jego strach. Zawsze, gdy go zobaczyły, warczały, pokazując swoje wielkie kły i szczekały, nie dając mu przejść. Dopiero komenda rzucona w kierunku bestii, powodowała, że odchodziły. Po wojnie nadal bał się ich. Nigdy nie mógłby zaprzyjaźnić się z psem, żadnym, chociaż psy niczemu nie były winne. Pies to tylko pies…

Przez dwa lata musiał przechodzić koło Ściany Straceń. Zawsze robił to szybko i ze spuszczoną głowę. Skazanych przetrzymywano w celach bloku 11 i wszystkim było wiadomo, że zostaną publicznie straceni. Sąd Doraźny, który funkcjonował w obozie był parodią, groteską. A jednak na myśl o nim skóra cierpła… Blok 11 to ciemnice, cele zwyczajne lub cele do stania. Te pierwsze posiadały wywietrzniki zakryte od zewnątrz, drugie – okna zamurowane od zewnątrz.
Osadzeni mogli w nich spać na drewnianych pryczach.

Niemcy prześcigali się w wynajdowaniu metod zabijania ludzi i zadawania im bólu. Stworzyli machinę, która niestety była nie do pokonania. Kary, jakie stosowali to: kara chłosty, kara słupka (wiązano ręce do tyłu i wieszano na haku, tak, aby więzień nie dotykał ziemi) karna kompania, egzekucje, rozstrzelania, szubienica, śmierć głodowa… Każda kara była straszna, ale ta ostatnia powodowała, że ludzie umierali w mękach…

Kiedy opowiadał mi o swoich strasznych przeżyciach, w jego pięknych czarnych oczach iskrzyły się krople łez. Na początku zadrżał mu głos, ale po chwili wyprostował się i mówił dalej powoli, głosem stoickim i poważnym. Jego Żona trzymała go za rękę i co chwila spoglądała na niego, jakby chciała sprawdzić, czy poradzi sobie z tym trudnym zadaniem. On chciał mówić, chciał, abym to ja była jego spowiednikiem. Opowiadał…

O tym, że Rosjanie i front aliancki zbliżają się do Oświęcimia, Niemcy wiedzieli już wcześniej. Na kilkanaście dni przed wyzwoleniem obozu, wszystkich więźniów, którzy trzymali się na nogach, pognali w Marszu (Śmierci) w głąb III Rzeszy. On i jeszcze jeden Żyd zostali wyznaczeni do ciągnięcia drewnianego wózka. Była połowa stycznia, zima, duży mróz i śnieg wkradający się do oczu. Ten wózek uratował im życie. Na zmianę opierali się o niego, łapiąc głębokie oddechy. Tym sposobem odpoczywali.

Panika spowodowana zbliżającymi się wojskami Rosjan, sprawiała, że Niemcy jeszcze agresywniej zachowywali się w stosunku do więźniów. Każdy upadek, potkniecie czy oddalenie od kolumny karane było śmiercią. Tak łatwo przychodziło tym bestiom odbierać ludziom życie. Pędzenie więźniów i jeńców było tak zaplanowane i prowadzone, żeby spowodować ich największą śmiertelność. Ci, którzy przeżyli, mieli nadal stanowić tanią siłę roboczą w Niemczech.

A potem on zapytał mnie, czy wiem, co Niemcy ukryli w drewnianym wózku, który musiał ciągnąć. W głowie poczułam pulsowanie, wiele myśli przemknęło przez nią w jednej chwili, aż olśniło mnie, że to musiała być broń albo jedzenie…

– Niemcy schowali tam ubrania cywilne, na wypadek schwytania przez Rosjan – powiedział
i zamilkł.

Powiedział mi, że przeżył to piekło, bo najzwyczajniej miał szczęście. Nic innego nie ratowało życia, ani pieniądze, ani uroda, ani dobry zawód czy koneksje. To nie liczyło się dla Niemców. Dla nich Żydzi byli tylko podludźmi, niewartymi, by żyć. Dla nich znaczyli tyle, co splunąć…

Spotkania z tym człowiekiem uzmysłowiły mi, jak mało wiedziałam o tamtych potwornych czasach, jak mało wiedziałam o ludziach, których zaczęłam się bać… On przed dwudziestu laty otworzył mi oczy i poznałam całą prawdę o Holokauście. Wizyta w Muzeum byłego Niemieckiego Obozu Zagłady Auschwitz, choć niezmiernie trudna, jest moim hołdem, jaki składam pomordowanym ludziom. Jest ona także moją tęsknotą za Abramkiem.

Wczoraj zadzwoniłam do Izraela. Jego żona Ella żyje, jesteśmy w ciągłym kontakcie i przyjaźni. Zdobyłam się na odwagę i zapytałam o numer, jakim Niemcy oznaczyli Abramka w obozie zagłady. To numer 141334…

MIROSŁAWA STOJAK