ZENDEROWSKI: Stary Rumun w Parku Pokoju

Fot. Pixabay.com

– Czego chcecie? – zapytałem nieco zaspany trójkę dzieci, które wybudziły mnie z poobiedniej drzemki waleniem pięściami w drzwi mojego mieszkania.

– Więcej kultury, k…wa mać! – Lekko się uniosłem.

– Podobno jest pan najbardziej rumuński w Cieszynie? – zapytał sześcioletni chłopiec.

– Jestem albo nie jestem, a bo co? – odfuknąłem.

– Przysyła nas komendant Straży Miejskiej – pan…

– Tylko bez nazwisk – powiedziałem stanowczo. – Nazwiska nic mi nie mówią. Czego chce i dlaczego akurat was wysłał? Dlaczego takie małe dzieci są wysyłane w sprawach urzędowych?

­– W Parku Pokoju zagnieździł się stary Rumun. Siedzi na ławce, kroi sobie ser owczy i zapija palinką. Strażnicy rozmawiali z nim po łacinie, bo tylko ten język był dla niego zrozumiały. Jak do Platona gadali – prychnął chłopczyk i od razu dostał z liścia w tył głowy od swojej koleżanki.

– Ale dogadali się? – zapytałem.

– Częściowo, ustalili tylko, że on nie zamierza się ruszyć z Parku Pokoju. Słyszał o spektakularnej porażce Węgra bez nogi, któremu nic się w życiu nie udało i postanowił zamieszkać w Parku Pokoju. W jego miejsce – powiedziały dzieci.

– W miejsce Węgra – pomyślałem sobie – a co to jest do cholery? Schronisko dla zwaśnionych narodów Europy Środkowej? To bez sensu. Dlaczego akurat Park Pokoju?

– To jak, pójdzie pan z nami do starego Rumuna? – zapytały dzieci. On podobno już o panu słyszał.

– Jak? – zapytałem zdziwiony.

– Podobno wciąż pan jeździsz do Rumunii, jak nie fizycznie, to mentalnie. W sumie to mieszkasz pan już tam. Na mieście ma już pan zresztą ksywę “Rumun”. Nie wiedziałeś pan – zapytały wyraźnie zdziwione dzieci.

– Idziemy, tylko narzucę na siebie palto i założę kapelusz. Rozmowa z Rumunem bez kapelusza jest bezcelowa.

– Salutari, batrane roman! De unde esti si ce vrei? (Bądź pozdrowiony, stary Rumunie! Skąd przybywasz i czego chcesz?) – zapytałem mężczyznę w moim wieku, z brodą, w kapeluszu, karmiącego miniaturową owcę i kozę, wielkości mniej więcej dłoni każda. (Rumuni wyjeżdżający za granicę zawsze zabierają ze sobą zminiaturyzowane zwierzęta gospodarskie, aby nie stracić kontaktu ze swoim środowiskiem naturalnym).

– Bună, mare prieten al României (Witaj, wielki przyjacielu Rumunii) – odrzekł unosząc lekko kapelusz. – Coraz więcej się o Tobie mówi w Transylwanii, Banacie, Maramureszu. Na Bukowinie są już pierwsze ulice twojego imienia. Jeszcze nie główne, bo boczne, ale cierpliwości. Strada Radu Zenderescu jest już w Radowcach (Rădăuți). Byłeś tam? – zapytał.

– Oczywiście! Po wielokroć – krzyknąłem podniecony. Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytałem.

– Przechowaj dla mnie wielkie rumuńskie marzenie, które ledwo przemyciłem przez granicę węgierską. Przywożę je w imieniu wszystkich, no prawie wszystkich, Rumunów. Ma ono wielką wartość, ze względów bezpieczeństwa nie może być trzymane w Rumunii. Wciąż mamy za dużo Węgrów w kraju, to zbyt niebezpieczne – powiedział.

– Niebezpieczne? Węgrzy? – zapytałem.

– Ależ owszem, tej zimy nasze rumuńskie niebo zaroiło się od głodnych turuli. Nie muszę chyba panu, wielki przyjacielu Rumunii, tłumaczyć, co to za ptaki. W zamian możemy w głębokich Karpatach przechować wasze największe polskie marzenie. – zadeklarował. – Macie takie? Prawda? – zapytał.

– Dragă prietenă română, nu sunt atât de sigur. Nu pot numi vise poloneze (Drogi rumuński przyjacielu, nie mam takiej pewności. Nie potrafię nazwać polskich marzeń). – Posmutniałem, kiedy wypowiedziałem te słowa.

Rumun przytulił mnie mocno do siebie i ukroił kawałek bryndzy.

– Jedz, to cię wzmocni i wyzwoli z depresji. Bryndza jest najlepszym na świecie antydepresantem – rzekł stary Rumun w moim wieku.

– Przechowam wasze rumuńskie marzenie, ale nie mów mi, proszę, jaka jest jego treść. Serce mogłoby nie wytrzymać. Będę je pieścił każdego dnia, żeby czuło się jak u siebie. A Węgrów, których wielu znam, nie dopuszczę do niego.

– Jeszcze jedno – powiedział Rumun. – Zanim wrócę do Rumunii, muszę sprzedać  sto kilogramów bryndzy. Palinkę wezmę ze sobą na drogę powrotną.

– Chodźmy do Społem porozmawiać z panią kierowniczką – powiedziałem.

Sprzedaliśmy całą bryndzę za tysiąc pięćset lei, tak, że starczyło na powrót Rumuna i na flaszkę w Żabce, którą zrobiliśmy z papierowej torebki w Parku Pokoju. I mnie, i Rumunowi niezwykle poszerzyły się wówczas horyzonty myślowe i optymizm geopolityczny, tak że pod koniec flaszki istniała już federacja polsko-rumuńska po wcześniejszej pokojowej inkorporacji Czechosłowacji i Węgier.

RADOSŁAW ZENDEROWSKI


OD REDAKCJI: Opowiadanie “Stary Rumun w Parku Pokoju” ukaże się w książce, nad którą Autor pracuje.