Zatrzymać się i spojrzeć na świat – wywiad z Tomaszem Sieńczukiem – autorem strony “Tomasz Sieńczuk Fotografia”

Fot. Edyta Sieńczuk. Na zdjęciu Tomasz Sieńczuk.

Czy mógłby Pan opowiedzieć o tym, jak zaczęła się Pana przygoda z fotografowaniem? Skąd u Pana wzięło się zainteresowanie tą dziedziną?

– To chyba za sprawą młodzieńczej fascynacji różnymi zdobyczami techniki, którą zaszczepił mi dziadek. Pracował w kolejnictwie, będąc konserwatorem i serwisantem systemów sygnalizacji oraz łączności. Był istną “złotą rączką”. Dla niego położenie instalacji elektrycznej w domu czy naprawa np. ówczesnych telewizorów było pestką. Był to czas pisma “Młody Technik”, programu “Zrób to sam” oraz cyklu “Piórkiem i węglem” prof. Zina, który zręcznie tworzył niesamowite szkice i którego opowieści uwielbiałem słuchać. Poza majsterkowaniem i przy coraz większym zamiłowaniu do elektroniki, przyszedł moment na kontakt z fotografią. Dostałem na święta szczyt ówczesnej polskiej techniki fotograficznej – aparat Ami 66 na klisze średniego formatu. Wspólnie z kolegą z podstawówki stworzyliśmy własną ciemnię z podstawowym sprzętem. To było niesamowite wrażenie, gdy w kuwecie, na zanurzonym papierze fotograficznym, pojawiał się obraz. Byliśmy czarodziejami! Z czasem pod ręką znalazły się bardziej zaawansowane aparaty analogowe – począwszy od Smieny, Zenita, Praktica, aż do Olympusa, na którym skończyłem swoją analogową przygodę. Największym problemem był dostęp do papierów i odczynników fotograficznych. Były zazwyczaj pozyskiwane przez starszych kolegów i znajomych na warszawskim bazarze Wolumen – w wolnej sprzedaży były wówczas nie do zdobycia. Mieliśmy swoje wzloty i upadki, ale bakcyl został zaszczepiony.

Wiemy, że z zawodu jest Pan strażakiem. Czy fotografowanie było dla Pana sposobem na odreagowanie po ciężkiej pracy?

– A z tym wiąże się też ciekawa historia. Moją przyszłość po skończeniu technikum wiązałem ze studiami w dziedzinie elektroniki. Nieco przypadkowo i prawie w ostatniej chwili złożyłem dokumenty do Szkoły Głównej Służby Pożarniczej w Warszawie, za namową kierownictwa pobliskiej Komendy Rejonowej Straży Pożarnej oraz taty, który tam pracował. Udało się dostać, skończyć oficerskie studia i podjąć służbę w Komendzie. W międzyczasie, w wyniku różnych zawirowań życiowych i po założeniu rodziny, aparat był często odstawiany na półkę. Zdjęcia co najwyżej trafiały do rodzinnego albumu. Sytuację zmieniło pojawienie się fotografii cyfrowej. Wtedy zacząłem odkrywać fotografię na nowo. Muszę przyznać, że właśnie uprawianie jej, w ciszy, na łonie natury, znacząco poprawiało samopoczucie i było lekarstwem na życie związane z ciągłym stresem. To hobby, które z czasem stało się pasją, niezaprzeczalnie poprawiało moją kondycję psychiczną. Teraz jest już łatwiej, bo od niedawna jestem w stanie spoczynku, chociaż… gdy zostaje się strażakiem, to jest się nim do końca życia.

Wykonywane przez Pana zdjęcia wyglądają niczym obrazy malarza? Czy wykonując je korzysta Pan z programów graficznych?

– Uwielbiam wszelkiego rodzaju zamglenia i nieoczywistości w kadrze, podobnie jak zachwycam się dziełami mistrzów pędzla, a w szczególności pejzażu. Stąd też polowanie na odpowiednią aurę do zdjęć. Niestety, pomimo zdobyczy techniki, takich jak najlepsze lustrzanki, czy teraz coraz częściej używane bezlusterkowce, sprzęt ten nadal nie konkuruje pod wieloma względami z ludzkim okiem. Największym ograniczeniem jest rozpiętość tonalna rejestrowanej sceny oraz głębia ostrości. Nasz wzrok jest tak doskonały, że oglądając obraz pod słońce możemy dostrzec szczegóły w cieniach, a przymrużając oczy jesteśmy w stanie dostrzec słońce. Podobnie z ostrością – gdzie nie skupić wzroku, wszystko jest ostre. Obrazom z nowoczesnych matryc należy w tym pomóc przez stosowanie różnych technik – programowych, sprzętowych, czy wielokrotnego naświetlania. Stąd później konieczność składania czy obróbki graficznej zdjęcia, aby pod względem jakości przypominało zapamiętany w głowie obraz. W zdecydowanej większości zdjęcia nie wymagają specjalnych zabiegów (wszystkie rejestruję jako surowy obraz z matrycy w postaci RAW-ów), polegających na poprawie balansu bieli, nasycenia, kontrastu, redukcji szumu czy zwyczajnego wyprostowania. Zdarzają się jednak i takie, które wymagają dalszej, niekiedy skomplikowanej obróbki. Od czasu do czasu puszczam też wodze fantazji, aby zabawić się kolorem lub tworzę radosny fotomontaż. Reasumując, współczesny fotograf nie obejdzie się bez programu graficznego, tak jak kiedyś nie mógł się obejść bez ciemni. Zgodnie z fotograficznym mottem, moje postrzeganie świata jest nieraz bezpretensjonalne, nieraz z domieszką fantazji, a niekiedy iluzoryczne.

Zauważyłam, że lubuje się Pan w fotografii krajobrazowej. Dlaczego akurat ten rodzaj fotografii najbardziej przyciągnął Pana uwagę? Czyżby wówczas znajdował Pan pretekst do podróżowania?

– Bo to jest najbardziej wdzięczna dziedzina. Tak, jak wcześniej wspomniałem, jest bardzo odstresowująca i zazwyczaj nie wymaga cierpliwości jak inne, wymuszające wielogodzinną “zasiadkę”. Nie stronię też od fotografii reportażowej, nocnego nieba, czy makro, jednak robię to wybiórczo, przy nadarzających się okazjach. Robiłem jakiś czas temu cykl poświęcony zapałkom – de facto bardzo zbliżony do charakteru mojej pracy.  Wielu osobom bardzo się spodobał i myślę o jego kontynuacji z nowymi pomysłami. Plany planami, ale przygotowania są pracochłonne oraz wymagają budowy małego atelier odmiennego dla każdego pomysłu, przygotowania dziesiątek “aktorów”, bo szybko się spalają, więc zapewne jeszcze to trochę poczeka. Bardzo lubię podróżować i odkrywać nowe miejsca. Niekoniecznie te odległe z utrwaloną renomą. Piękny świat znajdziemy również wokół domu, okolicznych lasach, pastwisku z niespotykanej urody drzewem. Warto poszukać. W pewnych warunkach najzwyklejsza alejka leśna staje się aleją z baśni rodem, a napotkany mokry rów urokliwym ruczajem. Jest jeszcze jeden plus uprawiania tego typu fotografii – wielogodzinne, wymagające terenowo wędrówki, które podtrzymują kondycję fizyczną.

W jaki sposób wybiera Pan miejsca do fotografowania? Myślę o tych zachwycających innych, czasami mało dostępnych lub pozornie niewzbudzających zainteresowania.

– To jest dosyć złożony proces. Podróżując, typuję i zapamiętuję miejsca z potencjałem, by w miarę możliwości do nich wrócić. Gdy w danej okolicy jeszcze nigdy nie byłem, ale na mapie znajduję tam jakąś rzeczkę czy większy zbiornik wodny, przeglądam dokładnie portale ze zdjęciami lotniczymi w poszukiwaniu krajobrazowych artefaktów. Gdy znajdę coś godnego uwagi, planuję wyjazd – gdy blisko – w dowolnym czasie wcześniej na rekonesans, gdy daleko – polując na warunki pogodowe dla jednorazowej sesji. Wspomagam się wieloma aplikacjami pomagającymi ustalić oczekiwane warunki w wybranym miejscu i czasie. Nie zawsze to udaje się i bywają dni, że po jedno- czy dwugodzinnym dojeździe warunki się gwałtownie zmieniają, czyniąc wyjazd bezowocnym. Takie życie. Najlepszy czas do wykonywania takich zdjęć to pół godziny przed wschodem do godziny po wschodzie słońca, gdzie dodatkowo możemy liczyć na dodającą tajemniczości mgłę. Podobnie fajne warunki spotkamy podczas zachodu słońca, ale nie jest to regułą, bo dobrej atmosfery potrafią nadać również burzowe chmury. Ze sobą zawsze zabieram wodery lub spodniobuty – niejednokrotnie muszę brodzić po wodzie lub bagnach, aby dojść do najciekawszych miejsc. Niekiedy jest to nawet od dwóch do trzech kilometrów. W górach czy nad morzem bywa bardziej niebezpiecznie. Cóż począć, dobre miejsce wymaga poświęceń. Często zapłatą za to są wspaniałe i niepowtarzalne widoki.

Czy są jacyś fotografowie, którzy wywarli wpływ na wykonywane przez Pana fotografie?

– O tak, jest ich wielu. Do najważniejszych mogę zaliczyć Scotta Kelby’ego, którego poradniki przeczytałem wszystkie dostępne w polskim tłumaczeniu, Alaina Briota, Chrisa Gatcuma, Bryana Petersona, Guya Fernandesa, znakomitego piewcy biebrzańskiej urody Wiktora Wołkowa, Adama Wajraka, czy całej rzeszy moich znajomych i przyjaciół, których prace nieustannie oglądam, podziwiam i z których czerpię inspiracje.

Intrygujące są tytuły, które nadaje Pan swoim pracom. Czy mógłby Pan powiedzieć, skąd czerpie Pan pomysły?

– Fotografia bez tytułu jest nieco ułomna. A gdybyśmy chcieli uzmysłowić widzowi, że jest na zdjęciu istotny, acz nie rzucający się w oczy, szczegół? Tytuły wyzwalają dodatkowe bodźce, nakazują zatrzymanie, wzniecają polemikę lub protest. U mnie najczęściej to gra skojarzeń. Formułując go, w pierwszej kolejności mam na myśli zawartość obrazu i to, co chciałbym pewnym dopowiedzeniem przekazać widzowi. Zdarza się, że zalążek powstaje już w momencie wykonywania zdjęcia, chociaż są i takie sytuacje, że nic nie mogę wymyślić nawet przez godzinę, a banał mi nie pasuje. To wielce irytujące. Pomysły czerpię z życia, znanych przysłów i powiedzeń, tytułów filmowych, wierszy, dialogów, bądź są one “westchnieniem duszy”.

Z ciekawostek, które można o Panu przeczytać, dowiedziałam się, że pisze Pan wiersze do własnych zdjęć.

– “Z fotografią jest jak z poezją/ bywają chwile, że obrazu nie można napisać/ litery krajobrazu są zbyt rozmazane/ pomimo stabilnej postawy i zajebistego światła/ akurat wtedy, gdy aparat nie leży w ręku dobrze/ a innym razem kadry same pchają się do puszki/ i żaden nie został zmanierowany/ nawet gdy otoczenie i pogoda spod psa znaku/ wtedy należy pójść do lekarza/ po receptę na teleportację/ do świata rajskich ogrodów”. Są to owoce polemiki z obrazem lub znajomymi artystycznymi duszami. Powstają nagle i przypadkowo, w przypływie tajemniczej weny. Trochę się już tego uzbierało.

Wiemy, że była już wystawa Pana prac. Czy w planach jest kolejna, a jeśli tak, to kiedy i gdzie można się jej spodziewać?

– Było to wspaniałe wydarzenie w moim fotograficznym świecie, za które chciałbym jeszcze raz gorąco podziękować dyrekcji Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu i wszystkich tam zaprosić. Poza urokliwym terenem, przypominającym polską wieś z prozy Władysława Reymonta, znajdziecie tam mnóstwo nietuzinkowych eksponatów, wystaw oraz spotkacie bardzo życzliwych ludzi, którzy z wielką pasją o tym wszystkim opowiedzą. W międzyczasie powstały dwie książki, w które wniosłem swój wkład, drugiej jestem współautorem – “Skarby i sekrety szepietowskiej ziemi” oraz “Kapliczki i krzyże przydrożne – materialne świadectwo wiary naszych przodków”. Nie myślałem jeszcze o kolejnej wystawie, ale jestem otwarty na wszelkie propozycje.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała:
SYLWIA KANICKA