STOJAK: Mirella w ogrodzie

Fot. Pixabay.com

Gęste powietrze wypełniało jej pokój. Zwarzone kłęby kurzu i dymu zdążyły osiąść na parapecie. Śpiący tam kot, leniwie rozciągnięty, nie reagował na ptasie trele. Tylko czasem uniósł powoli jedną powiekę i patrzył z zazdrością na białe róże czarujące w ogrodzie swym przepychem i ulotnością. Szeroko otwarte okno zapraszało i wabiło do nietuzinkowego wnętrza…

Pachniało tak, jakby panna Mirella skropiła wszystko wodą kwiatową. Odkąd przyjechała do wujostwa, świat stał się bogatszy i pełniejszy. Był imaginacją i esencją letnich dni w różanym ogrodzie. A róże skropione rosą, opite nektarem żywotności i emancypacji spoglądały na niebieski ocean ptaków i płatków, przyjmując co chwilę dziwne spojrzenia kota. Zwierzak zamiauczał po chwili, jakby chciał powiedzieć: “Ja tu jestem panem…”, ale były to jedynie pozory…

Głęboko w niebie powietrze unosiło krople wody, które leciały niczym bańki mydlane dalej w świat, a niebo łapało je w dłonie, kierując inną drogą – swoją, odmienną i czystą. Całowało subtelnie i przytulało, jak “przytula się” zapach piasku po deszczu albo westchnienia czasu… Zerwał się wiatr, lekki i delikatny, ale szeleszczący, naruszający spokój kota. Poruszał jego siwą sierścią sterczącą jak druty, przeczesując ją niczym fale drzemiącego oceanu. Kot znowu uniósł powiekę, znowu spojrzał jakby od niechcenia i przesunął swoją grubą łapę, naruszając ptasie terytorium. Okno zaskrzypiało, lekki podmuch rześkiego wiatru wcisnął je w głąb ogrodu. Potem zasłonił firankę swoją witalnością i siłą percepcji ożywił śpiący świat. Ptaki wzbiły się wysoko, chowając w konarach drzew. Drogą szło spóźnione lato…

Róż tego roku było tak wiele jak żadnego. Co jedna to dorodniejsza i zgrabniejsza. W białych, powłóczystych sukienkach – jakby wyszykowane na bal – wychylały swoje aksamitne, długie jak u pelikana szyje. Wyglądały przechodnia, który zachwyciłby się ich romantycznością… Zatrzymał na chwilę i zmierzył gorącym spojrzeniem…

Mirella wyjrzała przez okno i w tej chwili stary Filemon zeskoczył z parapetu do ogrodu. Jego gruby, biały ogon skrył się gdzieś miedzy kwiatami. Tylko cisza mogła zdradzić kocią kryjówkę, ale ptaki były niespokojne. Wrzeciona letnich traw, uwikłane w romanse i umizgi, porywały w takt lekkiej muzyki. Róże wzdychały melancholią…

Nadszedł czerwcowy wieczór. Słońce skryło się, nie informując nikogo o swoich zamiarach. Odeszło zmęczone otulaniem słodkich róż, zmęczyło się rozświetlaniem dróg. Choć wokół już panował chłód, Mirella nie mogła spać. Otwarte okno wpuszczało świeże powietrze, a ona wpatrzona w róże marzyła. Świat wydawał jej się niepospolicie szary, ale te kwiaty czyniły go rajskim. Śpiewała cisza. Błoga i nieprzejednana. Taka, jaką czuła, gdy była dzieckiem. Cisza jakby makiem zasiał. Jej wszechobecna cisza… A na niebie księżyc przechadzał się radośnie.

Gdy jakiś nieproszony kawaler wspinał się na pagórki urokliwych krajobrazów, ona odwracała się na bok, wdychając słodkie zapachy. Świeżo wykrochmalona pościel otulała ją swoją zimną elegancją i pretensjonalizmem… Podciągnęła pod samą szyję kołdrę uplecioną z róż i gwiazd… Zakrywało ją niebo, wznosiło na wyżyny pragnień. Westchnęła, by zasnąć we wspomnieniach lat młodzieńczych…

Nastał dzień. Ten sam co wczoraj słowik wychylał się zza zielonych liści jabłonki i wzywał Mirellę do wstawania. Ogłaszał swym cienkim głosikiem, że piękny jest świat, że piękny jest ogród, że pora wstać. Dziewczyna zsunęła się z łóżka w swojej długiej i półprzezroczystej koszulce. Wyglądała jak leśna rusałka. Pulchne pośladki przylegały do materiału, uwypuklając swoje ponętne kształty. Zrobiła dwa kroki, a one potoczyły się jak zwalisty wóz ze skały, by w końcu zatrzymać się w krokusowej dolinie… Podeszła do okna. Sennym wzrokiem patrzyła przed siebie. Otworzyła je szerzej, bo miała wrażenie, że ramy zasłaniały jej widok na ogród i róże. Uradowane jej spojrzeniem kwiaty stały się rześkie i nieśmiertelne… A Mirella łapała głębokie oddechy, upijając się aromatem niebiańskiego smaku wydelikaconych róż. Pachniały rosa i mokra od stąpania trawa. Jasne i błękitne niebo pachniało czystością. Róże pachniały ekstrawagancją. Szły polami do ogrodu… Roznosił się zapach, zapach, zapach…

Mirella usiadła przed lustrem. Szczotką z końskiego włosia pieściła swoje długie do pasa, anielskie włosy. Były miękkie i puszyste jak babie lato. Ulotne jak przepiórcze piórka, zgubione przez ptaka podczas rannej kąpieli w kałuży. Spadały na brzegi migdałowca, dotykając zgrabnych piersi. Wyglądały jak jasny woal, utkany z pajęczych nitek, jak mgła poranna rozlana na łąkach. Odznaczające się pagórki Edenu bujały je powolnym kołysaniem jakby na podmiejskiej karuzeli.

Patrząc bezwiednie w lustro nadziei i ułudy, nagle ujrzała w jego eterycznym odbiciu postać w jasnym, lśniącym kapeluszu, niczym z baśni, spoglądającą w jej stronę. Odwróciła się natychmiast, jakby zbudziła ją senna mara, i przed oczami zjawił się przechodzień, a może to poranne zauroczenie…

Był jak słodka malina. Dojrzały, opalony i tkliwy. Z kapeluszem przeciwsłonecznym, oplecionym czerwoną wstążką opatrzności. Wąchał kwiaty, które patrzyły w niebo, szukając podniebnej satysfakcji… Szukały gdzieś tam w przestworzach miejsca dla siebie…

Zginął jak kot między gąszczem zielonych traw i mchów porosłych dumnie między różami. Nim odwróciła swe błękitne jak niebo oczy, jego już nie było. Poruszone róże patrzyły, jak nisko pochylony długimi susami wbiegł do dworu. Niebo jaśniało. Całe w bieli, szykowało się do drogi, do pól i lasów, do łąk i ogrodów. Rozkładało swoją kołderkę, przykrywając schłodzone stopy i dłonie, tuląc je do nieprzyzwoitości… Tylko czasem drobne chmurki odklejone od lustra spolegliwości szły swoją drogą, swoim przeznaczeniem…

Mirella wstała, zsunęła z siebie przezroczystą powłokę nocnych marzeń i, jak nimfa stąpając delikatnie na palcach, zamknęła za sobą drzwi od świata finezji i czystości. Plusk wody jakby z wodospadu usłyszały róże. Orzeźwione kroplami spadającymi z nieba wzniosły głowy jakby do kąpieli… Lunął siarczysty deszczyk. Był rześki jak młody źrebak, był jak strumień tysiąca nagłych pocałunków, jak lekki porywisty wiatr, który targa młode listki na brzózce. Wił się i tańczył, strzelał chłodem, pryskał, pluskał i mlaskał… Padał siarczyście w tęsknocie za minionym czasem… Róże tańczyły w deszczu jak młoda panna w białej sukience. Obracały się, nadstawiając buzie ku kroplom wody…

A potem nastała jasność jeszcze większa i żar. Parujące trawy i kwiaty po porannej kąpieli otrząsały swoje zmoczone ciała wynurzające się z szarości. Przecierały oczy i włosy pokropione poranną miriadą kropli. W rozmydlonych barwach tęczy rozlanej na panteonie tkliwości zobaczyły zaczarowany świat. Świat halucynacji i imaginacji. Świat nie z tego świata. Wielobarwną, lśniącą we wszechświecie różaną epopeję cudów. Cuda, nastały cuda…

Parowały, wzdychały i suszyły się w słońcu jak pranie na sznurku albo nagie świtezianki na polanie leśnej. Były czyste jak Mirelli sumienie, chociaż ona nie wiedziała o tym. Jak niewinna róża czekała, by zerwał ją ktoś w białych rękawiczkach, ktoś kto zauroczy ją jednym spojrzeniem, jednym gestem i westchnieniem. Czekała na ten właśnie dzień… Czekała, aż on powróci, pozostawi sen w oddali, zbliży się, dotknie jej dłoni…

Gdy słońce stanęło w zenicie, Mirella, z wilgotnymi włosami, nasunęła na ramiona szal jedwabny w złotawych kolorach i poszła “w ogrody”. W ręce trzymała – jakby duszę między słowami zachwytów – płaski koszyk wiklinowy przewiązany białą kokardą i sekator z małą rączką. Przypatrywała się różom – każdej z osobna. Mierzyła je spojrzeniem, rozgrzewała i pieściła tkliwie i z namaszczeniem. Świat wirował – cały w bieli, bielszy i cały pachnący, rozentuzjazmowany, urzeczony, tkliwy… Świat młodej Mirelli.

Porcelanowe piękności i dusze też takie. Kruche, szlachetne, dumne. Szerokie w biodrach, z wijącym się tułowiem i gęsią szyją. Spoglądające na komody, wzdychające tęsknotą i romansem, gotowe do uwodzenia. W kwiatuszki drobne, w powoje i połacie pól żółtych i fioletowych. Nieskazitelnie czyste, niezbałamucone. Godne swojego pochodzenia i egzaltacji. Wazy, wazony kielichy i czary…

Lśniły przepełnione wewnętrznym światłem. Wytężały słuch, bowiem z komnat dobiegała błoga muzyka wiolonczeli. To grały dzwoneczki i mosiężne dzbanuszki, czarując nutkami. Płynęły dźwięki osłodzone miodem, uśpione w miłości i tęsknocie. Spoglądały z nostalgią w oczach w progi zakazane, w szaty kompromitujące dzień, w dal zamkniętą słodką namiętnością. Patrzyły jak panny niewinne, pąsowe, rozgrzane… Jak zakonnice w białych habitach spoglądały w ogrodowe tarasy…

Skomponowane z mleczno-pudrowej nici nonszalancji, dostojne, roztańczone, prowadziły orszak w pierwszej parze. Dwie białe królowe. Róże. Dwie piękne Desdemony… Pozostałe baletnice, wzbijając się ponad brzegi wiekopomnych oceanów, grały w ruletkę świateł i dźwięków. Spijały z ust winny miód i nektary polnych kwiatów. Świat wirował w tańcu, róże pląsały, powietrze wirowało, falowało i krążyło niczym kłębek białej włóczki… Róże, róże w wazonie…

Zrobiło się parno. Uff… Gorące słońce, rażące i żarzące, buchnęło jak ogień w ognisku. Parzyło kwiaty, trawy, paprocie i ulotność poranka. Przypaliło gniazda ptaków, które opuściły je w obawie przed jęzorami ognia, przed pożarem. Skwar, skwar, jakiego dawno nie było. Ptasie piórka wahadłowym ruchem zstępują z niebios. Małe wróble i trzepocące skrzydłami koliberki bujają się jak papierowe łódeczki. Jak fale Dunaju płyną między niebiańskim puchem, między sercem a sercem. Jak malutkie spadochrony płyną w przestworzach, szukając schronienia. A tu słońce wrzące, parne i piekące. Kula rażącej żółcieni syczy i bucha. Bucha i powietrze. W kwiatach skrywają się pszczoły. Słychać bzyczenie, jazgot i pisk… Wrze uroda.

A róże – dzielne róże – w osłupieniu wielkim, zmęczone upałem wzdychają do drzew, szukając cienia. Zafrasowane swym lichym wyglądem spuszczają nisko głowy. Ich podbródki sięgają prawie ziemi. Skulone, zgarbione, nieodporne na anomalia pogodowe – mdleją. Lecą płatki róż różanych, przybladłych i zmiętych. Lecą, a za nimi leci kurz…

Bujany fotel skrzypiał. Miał wiele lat, suchych, obolałych, radosnych i soczystych jak winogrona. Lat świetności i klęski. Bujał się w takt zegara, którego bicie rozchodziło się po pokoju. Zegar tykał: tyk, tyk, tyk.

Stał tuż przy oknie, rozanielony śpiewem ptaków, zapachem pszenicznym i różanym. Swoim zmęczonym spojrzeniem szukał chwili wytchnienia, łapał siarczyste oddechy i spieszył się nie wiadomo do czego… Czas wymierzał godziny. Upływały w alabastrowej ciszy między dniem a nocą, między miłością a wzgardzeniem… Upływały jak oddalające się kry na rzece, jak woda źródlana, jak potok płynący między skałami.

Filemon powrócił zmoczony nagłą ulewą. Wskoczył na górę pierzastych poduszek, łasząc się do półksiężyca. Tulił swój biały łebek mrugających świecidełek, wyniosłych koralików i włosów. Wnet fotel przesunął się między szczytami wyobraźni, okrył mleczną czekoladą, rozbujał i zasnął. Filemon spał snem kawalerskim, głębokim, twardym i leniwym.

Mirella, skrywszy głowę pod parasolem, wyszła do ogrodu. W długiej, lśniącej sukni powłóczyście stąpała po alejkach. Drobne kwiaty i płatki chwytały się koronek i tasiemek w czerwcowym pochodzie zniewolonej przyrody. Kołysały się jak na huśtawce, otumanione słońcem i żarem, ukrochmalone ukropem. Jak niewolnice podążały ciężko i opornie…

Ławeczka skryta była w krzakach kaliny i jaśminowca. Ich gałązki srebrzyste otulały ją w chłodnym cieniu. Osłaniały od skwaru jak wysokie płoty ogrodu. Przysiadła, delikatnie i filuternie zakładając nogę na nogę… Wścibskie słońce zaglądało jej w twarz. Płowe włosy skrzyły się teraz jak rzeka w słońcu. Wygrzewały się jak zaskrońce na drodze leśnej. Oddychały zapachem siana i słomy. Lato, lato w pełni…

Wtem… ukazał się nagle jej oczom. Cały w powabie jak orchidea w rozkwicie, ów panicz, co widziała go z rana. Dwa duże węgle patrzyły na nią urzeczone, jakby była zaczarowana. Nie wyrzekł ani słówka, skłonił się nisko i usiadł. Przysiadł jak osa na jabłoni, jak blask nagły i oczarowanie. Przysiadł i nie mówił nic. Cisza. Cisza głęboka. Cisza i smak… Patrząc bezwiednie na białe róże, szepnął cicho jakby nie do niej:

– Panna Mirella mnie nie pamięta?

– Wcale – odpowiedziała. Spojrzała na przybysza, po czym prawie z krzykiem dodała:

– Och, pan Stach… jakże mogłabym zapomnieć!

Różowe obłoki przepełniały ogród. Różowe ptaki latały wysoko. W powietrzu wisiał, wydawałoby się, również różowy wiatr… Mirella zobaczyła różowe kwiaty, westchnęła w ciszy i zapytała zaraz:

– Pan Stach na długo?

– Na zawsze – odpowiedział i opuścił głowę.

W tej chwili nieruchome obłoki zapłakały. Zmieniły barwę. Poszarzały, pobladły, napłynęły krwią gęstą i czarną. Powolnym krokiem opuszczały ogród. Odpływały, jakby chciały oszukać czas, którego nie wiadomo, ile zostało. Czas Cóż to jest czas? Czas nagli, niedościgniony i prędki… Ostatnie minuty, sekundy, ostatnie oczarowanie… Smutek i żal…

Zapach niezapominajek wplótł się we włosy Mirelli, uwypuklił jej ,,delikates’’, wzbogacił radość poranka. Wysublimowanym muśnięciem motyla złapała jego dłoń. Znowu ich spojrzenia spotkały się stęsknione chwilową rozłąką.

– Och, żeby Stach wiedział… – zaczęła Mirella, a on położył palec na ustach, nie wypowiadając żadnego słowa.

Zamilkła jak chryzantema, zamknęła usta wyroczni. Przylgnęła swym kruchym ciałkiem do jego ramienia. Tkwiła przy nim jak jego serce… Znowu szepnęła:

– Och, żeby Stach wiedział…

A on wiedział. Czuł przecież na jej widok słodki smak i zapach konwalii, którymi pachniała, czuł w żołądku małe ludziki kąpiące się w jeziorze i chlapiące się rześką wodą. Jego dłonie wirowały jak drzewa na wietrze. Raz wolniej, raz szybciej. Wariował, cały wariował…

Potem wstał, a ona za nim. Pod parasolem wędrowali wąskimi uliczkami ogrodu. Jak przed laty, gdy będąc młodą panienką, spoglądała na Stacha w rozmiłowaniu wielkim, jak śledziła każdy jego krok, jak spijała każde słowo z jego namiętnych ust.

* * *

Nastała zima – i choć mroźna – łagodna i piękna. Biało-niebieska. Tuliła swą chłodną poświatą lasy i pola. Oszraniała drzewa, skrzypy i widłaki, przyozdabiała chaty soplami lodu… Otulała ogród, który wyglądał jak Królowa Śniegu. W śnieżnej czapie i grubych rękawicach okrywała swym zimnym ciepłem wszystkie żyjące stworki i roślinki…

Odjechał, na długo pozostawiając niezatarty ślad, mokrą tęsknotę i nostalgię codzienną. Odjechał na długo. Nocami widziała jego piękne oczy i długą brodę. Był młody i stary, ale miał najlepsze serce. Złote, otwarte na ludzi, szeroko rozwarte uśmiechem na świat i tylko jej…

Gdy w słonecznym tańcu nadchodziła z kwiatami Pani Wiosna, ona czekała, jak czeka wiosenna tęsknota. Spoglądała w lustra i odbicia wody, zaglądała w gąszcze kwiatów i w jaskółcze gniazda, a jego nie było… Nie było nadziei, a ona umierała po kawałeczku, staczała się z góry – najpierw powoli, potem jak pędzące sanki, aż wylądowała w wąwozie. Porósł na niej mech, rozmoczyła woda, której tej wiosny nie brakowało…

Mijały lata… Skwarne, upalne, niewinne i zimne. Lata lepsze i gorsze. Lata długie jak długi szal. Lata wyimaginowanych fantazji i melancholijnych rozterek… Lata, lata, lata…

Jesienią, gdy pola i góry się mienią, też się nie zjawił. Nie przyjechał… Choćby na krótko – nie przyjechał, nie zabawił. Wiatry go też nie przygnały i deszcze… wypłakiwały…

* * *

Wtem Stach oczy szeroko otworzył i w takim zdziwieniu pozostał, lecąc całym wiotkim ciałem na kwiaty, krzaki i powoje. Tylko róże usunęły się z miejsca, ścieląc mu zielone łóżko różane. Nagle świat, co w zieleni zdążył się zanurzyć, posiniał, pobladł i zamknął swe horyzonty. Zgubił swoje przeznaczenie. Zatracił oddech świeży i głęboki. Zgubił siebie i Stacha… co poległ niczym ustrzelony ptak…

I kwiaty zaniemówiły, otworzyły usta w przerażeniu, westchnęły przestraszone widokiem krzyku, zamknęły oczy… A niebo? Pociemniało, jakby ktoś pędzel wziął i pomalował je na czarno, na szaro i na ciemność nocną, bezkresną, horyzontalną. Jedna wielka plama hebanowa zawisła nad różanym ogrodem… W bezruchu stanęły wszystkie róże, pobladły jeszcze bardziej, wyglądały jak białe płótno w zdziwieniu i niedowierzaniu. Jak stary dom wybielony na wiosnę. Jak biała, obolała epopeja życia. Stach odszedł jak stał, bez słowa, bez pożegnania, a wraz z nim najlepsze chwile dla ogrodu, dla róż i kwiatów, dla ptaków, a przede wszystkim dla Mirelli.

MIROSŁAWA STOJAK