LEWANDOWSKA: Bieg po schodach

Fot. Pixabay.com

– Biegnij! Biegnij! Marcel, Marcel! Dasz radę! Biegnij.

Widzę, jak chłopak w zielonej koszulce próbuje cię wyminąć. Wydaje się wyższy, mocniejszy. Pewnie z początku dał ci fory a teraz, kiedy opadasz już z sił, tamten nadrabia. Obaj macie purpurowe twarze, spocone czoła, ale tamten wydaje się mniej zmęczony. Otwierasz usta. Z trudem. Łapiesz. Powietrze. Jeszcze trochę, jeszcze trochę, synku.

– Marcel! Marcel! – krzyczę znowu. Gdybym mogła, oddałabym ci teraz swój oddech i całą swoją siłę. – Marcel! Marcel! Marcel!

Zamiast przyspieszyć, z chwili na chwilę poruszasz się bardziej niemrawo, zupełnie jak w filmie wyświetlanym w zwolnionym tempie. Twój oddech rozrywa moje płuca. Boli mnie każdy twój ruch.

Budzę się i gwałtownie otwieram oczy. Słońce uderza prosto w źrenice. Precyzyjny cios. Próbuję się bronić, zamykam powieki, ale jest już za późno. Nie pomogę ci. Nic nie mogę już zrobić. Jeszcze zanim wstanę z łóżka i podejdę do tapczanu, na którym leżysz, słyszę twój ciężki, chrapliwy oddech, który na mój widok na chwilę się uspokaja.

– Już – mówię. – Nowy dzień, synku.

Uśmiechamy się do siebie – nasza codzienna, poranna rozmowa. Ściągam z ciebie piżamę, ręka klinuje się w rękawie. Złoszczę się na siebie: przez te wszystkie lata powinnam się nauczyć, że koszule muszą być elastyczne i obszerne a wciąż, nie wiedzieć czemu, wciskam cię we flanelę. W końcu cię z niej uwalniam i zabieram się do wkładania świeżych ubrań.

– Czujesz, jak pachną? – Zanurzam nos w twoim swetrze.

Zapach proszku drażni nozdrza jak źdźbło trawy bosą stopę. Zamykam oczy i widzę łąkę, na której zatrzymaliśmy się, by odpocząć.

– Przestań! – Śmieję się, odpychając twoją rękę. – Wiesz, jakie mam łaskotki.

Zabieram ci źdźbło z rączki i wkładam za kołnierz twojej niebieskiej koszulki z wizerunkiem Haile Gebrselassie, mistrza długich dystansów. Tak długo prosiłeś, że w końcu zaniosłam zdjęcie do drukarni. Twarz Hailego jest na nim radosna, zupełnie jak twoja, synku.

– Już tyle, już tyle mamo! – Chichoczesz i uciekasz poprzez łąkę, daleko, daleko przed siebie.

– Wystarczy, nie mam siły, Marcel. – Biegnę za tobą, ale jesteś szybszy, zwinniejszy; mnie już po kilku metrach serce wali w piersi i oddech zamiera w płucach, jakbym wbiegała po schodach.

Odrywam nos od swetra. Sadzam cię na wózku i przynoszę z łazienki przybory toaletowe. Wyciskam na szczoteczkę pastę i wkładam ci do ust. Krzywisz się. Patrzysz na mnie, jakbym chciała zrobić mu krzywdę.

– Myjemy. Bez dwóch zdań – mówię.

Szoruję ci zęby, obmywam twarz ciepłą wodą, czeszę jasne loki. Musimy je obciąć, myślę, nigdy nie lubiłeś długich włosów.

– Zetnij mi je na krótko, mamo. Chłopacy śmieją się ze mnie, że wyglądam jak baba.

– Chłopcy się śmieją – poprawiałam.

Wszystko dzisiaj dałabym, żeby poprawić własne błędy.

Idę do kuchni, nastawiam wodę na kawę. Zatrzymuję wzrok na torebce z fasolą, wsypuję ją do miski i wracam do ciebie. Zanurzam w grochu twoje ręce, jak zalecała terapeutka. Przesypuję ziarenka pomiędzy nieruchomymi palcami, buduję twoją dłonią fasolową górkę, a potem ugniatam ją środkiem twojej drugiej dłoni. Biorę kubek, sypię do niego fasolę i podnoszę do góry, pozwalając, by wodospad ziarenek wrócił do swoich kompanów w misce. Jedno ziarno odłączyło się od stada i spadło na podłogę. Podnoszę je, kładę na dłoni i przyglądam mu się przez chwilę. Znów jestem tą wesołą studentką, która dorabiała do stypendium, siedząc na krakowskim rynku i malując imiona przechodniów na ziarnach fasoli. Jedyna praca, jakiej w życiu przyszło mi spróbować.

– Jakie imię dla pana? – Z uśmiechem nachylam się nad wózkiem.

Wygrzebuję z szuflady biurka pędzel i piszę na ziarnie twoje imię. Staram się, jak mogę, ale najwyraźniej wyszłam już z wprawy litery wychodzą niezgrabne, pokraczne jak życie.

– Pięć złotych. – Wyciągam do ciebie otwartą dłoń. Patrzysz na mnie pustym, nieobecnym wzrokiem.

– Za dużo? No dobrze, to chociaż złotówka. – Podnoszę rękę do twojej twarzy i delikatnie gładzę ciepły, blady policzek.

KATARZYNA LEWANDOWSKA