GŁUSZEK: Pętla czasu

Fot. Pixabay.com

Piątek, ciepłego czerwcowego dnia. Zestresowana ludność niecierpliwie patrzy na zegarki, aby zakończyć swą zawodową gehennę i się nieco rozerwać. Tak też było z nami. Zadzwonił kolega. Stres daje mu się we znaki. Musi odreagować. Bierzemy żony i idziemy w miasto.

Wiem, nie u wszystkich panów spotka się ze zrozumieniem zabieranie kobiet na odstresowującą imprezę, ale trudno – tak wyszło. Godzina dwudziesta. Na początku było miło, przecież znamy się dobrze, nasze kobiety też za sobą przepadają. Jest wesoło, rozmowa się klei – znamy się przecież kilka lat. Niepokoi mnie tylko tempo, z jakim uwijają się przy nas kelnerzy. Od razu muszę zastrzec, że specjały, które serwowali nam, miały przede wszystkim ciekły stan skupienia. Stres kolegi musiał być wielki, skoro aby go zdławić pierwsza butelka zrobiła się pusta w pół godziny. Jako dodatek do wódki leciały wściekłe psy, które jego połowica zamawiała bez opamiętania. Spojrzałem na żonę. Znad kieliszka czerwonego wina dostrzegłem w jej oczach przerażenie. Od razu zrozumiałem swój błąd, który na pewno już na początku wytknęła mi męska część czytelników. Nagły zawrót głowy i pośród wirującego klubu, w pewnych rejonach mózgu odpowiedzialnych za instynkt samozachowawczy, zapaliła się lampka ostrzegawcza, od razu przybierając krwawoczerwony kolor.

– Muszę do toalety – skłamałem i wyszedłem na zewnątrz.

Aby nie paść na bruk, podjąłem desperacką decyzję przespacerowania się wokół budynku. Wieczór był już rześki i szybki marsz od razu poprawił samopoczucie. “Zrobię jeszcze jedno kółko i wracam” – pomyślałem. Skoro pierwsze okrążenie wywarło tak pożądany efekt, następne mogą całkowicie postawić mnie na nogi. Gdy byłem w połowie drugiego okrążenia, zadzwoniła małżonka.

– Andrzej, gdzie jesteś? Dzwonię do ciebie od półtorej godziny.

Szybkim krokiem zawróciłem. “Czyżby byli już tak pijani, że stracili poczucie czasu?”. Spojrzałem na zegarek, była dziesiąta, więc rzeczywiście minęło właśnie półtorej godziny. Na telefonie tuzin nieodebranych połączeń. Wyjaśnienie tego stanu rzeczy było więc tylko takie, że w trakcie spacerku urwał mi się film, albo znalazłem w okolicy dowód na teorię względności, wpadłem w pętlę czasową i jakimś sposobem zgubiłem półtorej godziny. Ludzie przed klubem patrzyli na mnie dość dziwnie – ciekawe, ile moich okrążeń obserwowali w ostatnim czasie?

Wewnątrz zobaczyłem przerażający widok. Wściekła (choć określenie jej stanu spoza słownika ludzi kulturalnych byłoby bardziej adekwatne) małżonka negocjująca z ochroną i pokazująca na stolik, przy którym siedzieliśmy. Przy nim towarzysz zabawy leżał z czołem na blacie, śpiąc w najlepsze, a jego partnerka spała, co prawda tylko na krześle, ale podpierając się ręką o podłogę. Wiem, ciężko to sobie wyobrazić – tym bardziej że nie należała do tych wysportowanych, przeciwnie, do pań bardzo korpulentnych. Podszedłem. Ochrona stwierdziła, że będzie nas musiała wyrzucić, jeśli nie usuniemy TYCH (tu wskazała na naszych towarzyszy) PAŃSTWA. Kobieta mojego życia spojrzała na mnie wzrokiem, który znaczył mniej więcej tyle, co “z tobą rozprawię się później”, i zabraliśmy się za ewakuację. Z mężczyzną poszło w miarę szybko, co prawda stawiał lekki opór, ale na własnych nogach został odstawiony na ławeczkę przed klubem. Wróciłem po przedstawicielkę płci pięknej. Tu było już gorzej. Trzeba było po prostu wywlec ją z pomieszczenia, a z tym ze względu na wspomnianą tuszę zeszło dłużej. Gdy znalazła się już na zewnątrz, okazało się, że jest bosa. Powrót do klubu. Pierwsza szpilka była tuż za progiem. Jest nieźle – pomyślałem, zakładając pantofelek mojemu Kopciuszkowi. Swoją drogą przyszło mi na myśl, że producenci damskich szpilek muszą używać jakichś kosmicznych materiałów, pozwalających – szczególnie przy większej masie damy – przenosić duże obciążenia na małą powierzchnię podparcia obcasów, bez szkody dla tego rodzaju butów i ich użytkowniczek. Z drugim bucikiem zeszło dobry kwadrans. Był w głębi klubu, który przeobraził się właśnie w dyskotekę. Lawirując pomiędzy tańczącymi, w końcu udało mi się znaleźć i drugą szpilkę.

Umęczony wróciłem przed budynek. W międzyczasie kolega był już na tyle przytomny, że chciał wracać do zabawy. Jego partnerka przeciwnie. Poza głośnym chrapaniem nie dawała znaku życia. Perspektywa ciągnięcia jej do taksówki nie była zachęcająca, podjąłem więc nieudaną próbę negocjacji z taksówkarzem, aby podjechał pod ławeczkę. Wredny “złotówa” wykręcił się wysokością krawężnika. Pozostało więc zakasać rękawy i zabrać się za wciąganie pani do taksówki. Scenariusz taki jak poprzednio. Pan w miarę sprawnie, potem pani, a na końcu szpilki. Jesteśmy w aucie. Jedziemy. Pan taksówkarz lekko zaniepokojony o przyszłość welurowej tapicerki został uspokojony stwierdzeniem, że wszystko co najgorsze państwo mają już za sobą. Nie była to prawda. Niemniej na miejsce dojechaliśmy bez strat w obiciu kanap leciwego mercedesa. Poprosiliśmy kierowcę, żeby zaczekał, aż odprowadzimy towarzystwo do mieszkania i pojedziemy z nim dalej. Po piętnastominutowym zamieszaniu na parkingu przed blokiem odesłaliśmy jednak taxi. Moje wątłe i umęczone ciało stanęło przed ostatnim etapem podróży. Drugie piętro! Niestety, pani dalej nie współpracowała. Oznaczało to pół godziny wspinaczki z ekstremalnym obciążeniem. Jesteśmy przed drzwiami, jeszcze tylko klucze z przepastnej torebki. Drzwi się otworzyły. Jeszcze te cholerne szpilki, które zostały gdzieś po drodze na schodach i jesteśmy PRAWIE w domu. Teraz kolega, ale to już formalność, bo poruszał się o własnych siłach. Jak się jednak okazało, tylko do pierwszego piętra, bo stanąwszy przed drzwiami sąsiada piętro niżej stwierdził, że tu mogę go zostawić. Na delikatne sugestie, że to nie jego mieszkanie, odpowiadał pewnie: “Andrzejku, ja chyba lepiej wiem, gdzie mieszkam”. Nie miałem siły z nim dyskutować. Usiadłem na schodach i pozwoliłem, aby rzeczy działy się same. Drzwi do sąsiada z dołu były zamknięte, więc w ruch poszedł dzwonek. Po chwili otworzył zaspany facet, patrzący na nas, jakby statek kosmiczny właśnie wylądował na jego klatce schodowej. Obaj usłyszeliśmy tylko: “Przepraszam, Adasiu, pomyliłem piętra” i mogliśmy iść dalej.

Wróciłem na parking. Na wschodzie jaśniało już czerwcowe niebo. Pomyślałem, że teraz dostanę reprymendę i możemy wracać do domu. W oczach kobiety mojego życia zobaczyłem tylko wyraz troski. Powiedziała jedynie: “to się ubawiliśmy” i w milczeniu poszliśmy piechotą. Zewsząd budzące się ptaki zaczynały swoje trele.

MARCIN GŁUSZEK