BILIŃSKA-STECYSZYN: Sąsiedzi
WIOSNA
Ich pomysł od początku mi się nie podobał. Zaszyłem się w swoim pokoju, ostentacyjnie straciłem apetyt. Wykorzystałem cały arsenał narzędzi protestu. Daremnie. Przeprowadziliśmy się z Warszawy i od miesiąca mieszkam na wsi.
No cóż, stało się. Alka z Michałem już od dawna przyjeżdżali tu co tydzień. Doglądali budowy. Aż mnie mdliły te wszystkie ochy i achy, jak to uciekniemy od smogu, hałasu i stresów. Jaki będziemy mieli spokój. Co najwyżej śpiew ptaków, wiejskie przysmaki i świeże powietrze.
Akurat! Wyspać się nie można, bo koguty drą dzioby już o świcie. Z kurników i chlewików zajeżdża takimi “woniami Arabii”, aż mi się na haft zbiera. Jak to ma być świeże powietrze, to ja jestem tramwaj. Dotąd nie zwykłem używać takich prostackich określeń, ale tu jest wiocha, nie muszę być subtelny.
Alka i Michał zachwyceni. Szczebioczą, jak odpoczywają na łonie natury, jaką zrobią tu arkadię. Słuchać już nie mogę, że nawet jeśli coś jest nie teges, to z czasem na pewno przywykniemy. Ciekawostka! Jak nic udają, bo im nie w smak, że się wyprowadzili z miasta. Ale cóż, skoro nie liczyli się ze mną, cierpimy. Ja najbardziej.
Najgorzej mnie wkurza ten mięśniak z posesji obok. Patrzy na mnie z wyższością tubylca. Taki wieśniak! Rycek. Co to w ogóle za imię?! Może od Ryśka. Zresztą, nie obchodzi mnie. Michał z Alką zaraz na początku poszli się zaprzyjaźniać z sąsiadami. Basią, Jankiem i tym Ryckiem. Ja nie. Zostałem w domu, nie zamierzam się spoufalać z plebsem.
Z domu wychodzę, owszem. Lubię spacery. Nawet ładnie tutaj, zwłaszcza gdy wybieram trasę z ominięciem stodół i chlewików. Zresztą więcej wokoło willi miastowych niż chłopskich gospodarstw. Dobre choć to. Najgorzej, że zawsze muszę przechodzić koło domu tego Rycka, nie ma innej drogi. Gdy go widzę, odwracam głowę. Jednak wiem doskonale, że patrzy na mnie jak morderca. Paskuda!
Jakaś chemia podobno decyduje o tych wszystkich sympatiach i antypatiach. Między nami zdecydowanie jest nie ta, co potrzeba.
Na szczęście dziewczyny w okolicy całkiem interesujące. Już niejedna zahaczyła o mnie wzrokiem, a potem z koleżanką szu, szu, szu. Nawet kiedyś usłyszałem: “Jaki piękny ten Franuś”. Ciekawe, skąd już wiedzą, jak mam na imię. No cóż, na wsi nowinki rozchodzą się lotem błyskawicy. Ale akurat to, że budzę zainteresowanie ładnych panienek, pasuje mi.
LATO
– Słuchaj, kolego! – Po wielu tygodniach, podczas których tylko mierzyliśmy się wzrokiem, wreszcie nie wytrzymałem. – Mamy do pogadania.
Nasz dom jest ostatni, na końcu uliczki, przed nami stoi ten nowy, sąsiadów. Bardzo mili, choć nie wszyscy. Ten Franek, kurde blaszka, od początku działał mi na nerwy. Napływowy, mógłby mieć więcej szacunku dla rdzennych mieszkańców. Jestem dobrze wychowany, tłumiłem okazywanie niechęci. Ale jak długo można się hamować?!
Zaczepiony przeze mnie, przystanął z miną ważniaka.
– To jest moja droga, kurde blaszka! Przestań się tu pętać – warknąłem.
– Twoja doga? – prychnął. – Żartujesz. Innej w stronę lasku nie ma.
– O, proszę. Przyjechał wielki pan z miasta i nosa zadziera. Guzik mnie obchodzi, że nie ma. – Zamiast “guzik” na końcu języka miałem “gówno”. Ale co się będę, kurde blaszka, hańbił wulgaryzmami wobec takiego bubka. – Droga jest moja i finito. Najwyżej sobie możesz pofruwać. Dotarło?
– Taka sama twoja jak i moja. Nerwosolu łyknij, bo ci się styki przepalą. Żegnam. – Pogardliwie przymrużył oczy i odszedł.
Brunecik ulizany! Sam pewnie na viagrze leci. “Żegnam!”. Myślałby kto. Też umiem pięknie mówić, niech sobie nie myśli, że tu, kurde blaszka, tylko prowincja buraczana. Miałem ochotę skoczyć za nim i nakopać mu do tego jaśniepańskiego tyłka. Sierpniowy gorąc tak mnie rozdrażnił czy co?
Do awantury nie doszło, bo mnie Basia zawołała:
– Maurycy! Obiad!
Bardzo lubię jej obiadki, więc czym prędzej poleciałem do domu. Mam nadzieję, że nie słyszała mojej kłótni z Frankiem. Ona jest taka miła, wszyscy na wsi ją lubią. Po co, kurde blaszka, miałaby się martwić.
Ale ja jeszcze tego lalusia dorwę. Albo się podporządkuję odwiecznym wiejskim prawom, albo, kurde blaszka, tak w końcu machnę wojennym toporem, że się gość nie pozbiera.
Dobra, przyznam się. Zawsze chciałem być brunetem, bo mają większe wzięcie. A jestem, kurde blaszka, ciemny blondyn. Może stąd animozje.
A najmocniej mnie wkurza, że Dorotka i ta jej psiapsiółka, Ewa od Kowaluków, kiedyś się zachwycały, jaki Franuś ładny. Na własne uszy, kurde blaszka, słyszałem. A przedtem do mnie wzdychały!
Franuś sranuś. Belmondo pieprzony.
Kurde blaszka, jednak zakląłem! Wszystko przez ten upał.
JESIEŃ
Od jakiegoś czasu wiem, że ten Rycek to Maurycy. No cóż, jeszcze mocniej mnie to śmieszy. Wieśniak z takim imieniem! Może w jego rodzinie lubili kiedyś w radiu słuchać “Poszepszyńskich”. O ile taka wiocha w ogóle się zna na dobrych programach. Pewnie tylko disco polo kochają.
Ja jestem Franciszek. Cesarskie imię. Nawet wolałbym, żeby się wszyscy tak do mnie zwracali, a nie tylko Franek czy Franuś. No cóż, nie można mieć za wiele szczęścia.
Zamiast szczęścia mam nerwy w strzępach i zmartwienia. Ukrywam je, duma nie pozwala mi się przyznać. Po co inni mają wiedzieć?
Zawsze lubiłem chodzić swoimi ścieżkami. Cenię niezależność i dotąd wszyscy to szanowali. Tyle że “dotąd” coraz bardziej odchodzi w przeszłość. Ten ohydny Rycek wszystko zburzył.
Zaczepił mnie niedawno. Takie iskry miał w oczach, aż mnie dreszcz przeszedł. A jak się przy tym nadymał, jak klatę napinał! Romeo sfilcowany. Chce mnie przegonić ze wspólnej drogi. Niedoczekanie. Specjalnie będę mu paradował przed nosem, jak długo się da. Żeby go rozerwało.
Na razie widzę, jaką ten zbir ma ochotę rozerwać mnie. Spokojnie, na setkę pobiłem kiedyś rekord osiedla. W razie czego umknę i bidziuś Maurycuś będzie mógł sobie co najwyżej cichutko załkać.
Tam gdzie lubią spacerować Ewa i Dorotka, też się często pokazuję. Na złość Ryckowi. Poza tym komplementy każdemu miłe, prawda? Wprawdzie w Warszawie miałem ciekawsze wielbicielki, a nawet jednego wielbiciela, ale tymi wspomnieniami lepiej nie rozkrwawiać sobie serca. No cóż, jakoś w końcu przywyknę do tej wiochy.
Owszem, czasem sam prowokuję tego buraka. Na przykład wczoraj. Przechodząc obok jego domu, celowo zwolniłem.
– Witam sąsiada – zawołałem w stronę Rycka, wzbogacając ton swojego głosu o jakieś trzy kilogramy ironii.
– Dzień dobry – odpowiedział. Trochę za cicho jak na takiego gieroja. Specjalnie przystanąłem, żeby go bardziej rozjuszyć, ale nawet nie drgnął. Patrzył tylko tak jakoś… Obojętnie. Ze smutkiem jakby. Nową taktykę przyjął czy może chory?
No cóż, jesień. Od tego deszczu i braku słońca wszystkich zaczyna rąbać deprecha. Nawet mi się go żal zrobiło. Wieśniak bo wieśniak, ale w końcu sąsiad. Innego nie mam. Z wyglądu nawet niezłe ciacho, obiektywnie muszę to przyznać.
ZIMA
Mało teraz wychodzę na dwór. Nie lubię marznąć. Jesienią trochę chorowałem. Nawet mi się, kurde blaszka, nie chciało wojować z tym Frankiem od sąsiadów. Już jest okej, ale i tak lepiej się wygrzewać przy kominku, niż wyłazić na to zimnisko.
Za kilka dni święta. Przyjechała Oleńka, wnuczka Janka i Basi. Zawsze lubiłem ją najbardziej z całej rodziny. A ona, kurde blaszka, tak mało czasu spędziła ze mną! Poopowiadała, co w szkole, potem poszła do sąsiadów. U nich też gwarno, przyjechały jakieś dzieciaki. Basia zaprowadziła ją, żeby się z nimi na sanki wybrała.
Wróciła pod wieczór.
– Poznałam Franka, babciu – oznajmiła przy kolacji. – Znasz go, prawda? Śliczny.
Franka! Mojego największego wroga. Myślałem, kurde blaszka, że mi serce pęknie. Co wszyscy widzą w tym Franku? Nawet Janek kiedyś mówił o nim, że uroczy.
– Jaki on milusi – terkotała dalej Oleńka. – Takie ma mięciutkie, czarne futerko. I oczy tak mu błyszczą… Ta pani powiedziała, że jutro też mogę go odwiedzić.
Milusi! Fałszywiec jeden, ile mi zdrowia napsuł! Z całych sił pragnąłem zachować godność i nie zaskomleć. Ale, kurde blaszka, taki żal we mnie urósł, że nie dałem rady.
– Rycuniu, nie płacz! – Oleńka podbiegła do mnie i przytuliła się. – Nie gniewaj się. Ty zawsze będziesz dla mnie najpiękniejszy na świecie. Ale on ma taką śmieszną mordkę…
Nadal pragnąłem oblec się w szatę żalu i obrazy, lecz mój ogon, kurde blaszka, sam się rozmachał w głupim zadowoleniu.
– Pieseczku kochany. – Pogłaskała mnie i pocałowała koło ucha. Kurde blaszka, już nie miałem szans nawet udawać obrażonego. – Nie bądź zazdrosny. Jutro pójdziemy na spacer i zaprowadzę cię do sąsiadów, dobrze? Poznacie się z tym Frankiem. Jestem pewna, że się dogadacie. Przecież wcale nie musicie być jak pies z kotem, prawda?
Znów merdnąłem ogonem. I mi do głowy pomysł przyszedł. W końcu, kurde blaszka, obajśmy ssaki, nawet z jednej podgromady. Może powinienem zmienić gatunek na “kot domowy”?
A może nawet płeć?
HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN