EDELMAN: Czarna dziura

Fot. Pixabay.com

Był letni, ciepły i słoneczny dzień, szedłem skrajem leśnej drogi, gdy nagle w trawie coś się poruszyło. Przystanąłem, aby się przyjrzeć. Mysz, zaskroniec, przebiegło mi przez głowę. Bo chyba nie zając, zauważyłbym go. Poza tym uciekłby. Jak to zając.

Już miałem pójść dalej, kiedy znowu spostrzegłem ruch. Rozchyliłem źdźbła i oczom moim ukazał się niezwykły widok: na ziemi siedziało kilka, może kilkoro, trudno było poznać płeć, małych, wystraszonych ludzików. Zresztą nie wiem, czy można je tak nazwać. Na pewno nie były to krasnoludki. Nie wierzę w ich istnienie, a jeśli już, to powinny mieć, zgodnie z nazwą, czerwone czapeczki albo kubraczki.

Nie, nie były to też ufoludki, posiadałyby przecież jakieś czułki, antenki, wydawałyby dźwięki w rodzaju: pi, pi, pi, czy coś podobnego, a tu nic z tych rzeczy. Stworki w ubrankach koloru trawy miały wzrost małego kota i wyraźnie starały się, abym ich nie zauważył. Ich stroje zlewały się z podłożem, ledwo mogłem je dostrzec. Chyba w ogóle unikały ludzi, bo nikt ich wcześniej nie widział. Nawet stara Maciaszczykowa, która wszystko wie i wszędzie jej pełno!

Dobra nasza, pomyślałem, będę was teraz obserwował. Stałem przez chwilę nieruchomo, a kiedy uznały, że są bezpieczne, poszły dalej. Dreptały wąziutką ścieżynką, rozglądając się czujnie, jakby czegoś szukały. Nagle zastygły w dziwnych pozach, niczym w zatrzymanym filmie akcji. Podczas gdy tak stały jak zamurowane, ścieżkę przekraczała inna kolorowa procesja, jeszcze mniejsze skrzaty, ubrane na pomarańczowo. To właśnie ten kolor sprawił, że je zauważyłem. Były kształtu i wielkości chrząszczy, poruszały się podobnie, na sześciu czy ośmiu cienkich nóżkach.

Zielonki odczekały chwilę, a potem, o zgrozo, z piskiem i z tupotem małych kończyn rzuciły się na pomarańczowe towarzystwo, tłukąc niemiłosiernie tym, co który miał w łapkach: a to grubszym źdźbłem trawy, a to ciskając szyszkami czy żołędziami, wyciąganymi z zakamarków pelerynek.

Ale z was wredne typki, pomyślałem, to tak? To mniejszy, innego koloru, w tym samym lesie żyć nie może? Podniosłem leżący opodal kij i dalejże tych zielonych okładać. A macie, nauczcie się tolerancji, wrzeszczałem zdenerwowany, bijąc na prawo i lewo. Rozpierzchły się czym prędzej, podskakując śmiesznie i nakładając na główki hełmy, coś w rodzaju kasków zrobionych ze skorup żółwich czy kto ich tam wie z czego.

Kiedy tylko zniknął ostatni, nagle zaszło słońce, tak mi się przynajmniej zdawało. Jednak to nie chmury je przysłoniły. Ogromna, niebieska postać, która pojawiła się Bóg wie skąd, pochyliła się nade mną. Dłonią wielkości stodoły chwyciła za kark, uniosła w górę i zagrzmiała:

– Słabszych i mniejszych bijesz, nikt cię tolerancji nie nauczył?

I takiego kopa dostałem w dupę, że poleciałem w górę, aż Wielki Mur Chiński zobaczyłem, podobno jedyną stworzoną przez człowieka budowlę widzianą z kosmosu. Oho, pomyślałem, źle ze mną, przecież tu nie ma powietrza, tu jest pustka, nic, przestrzeń międzygwiezdna, międzygalaktyczna, jak ja tu wytrzymam?

Zanim w pełni to do mnie dotarło, z otaczającej mgławicy, z głębin takich, że teleskop Hubble’a pewnie by ich nie namierzył, dobiegł głos. Ze wszystkich stron jednocześnie słyszałem:

– Maluczkiego bijesz, który jest na obraz i podobieństwo, jak ci nie wstyd? A gdzie tolerancja?

I mój ciemiężyciel, wielki jak Pałac Kultury, został ogromną, niewidzialną energią rzucony w otwartą przestrzeń, w stronę czarnej dziury, która go w zawrotnym tempie wessała.

W tym momencie odczułem delikatny, leciutki dotyk, który zaczął kierować mnie w stronę Układu Słonecznego. Podziwiałem Wszechświat, słońca, gwiazdy i planety. Kiedy dotarłem do atmosfery ziemskiej, zaczerpnąłem haust powietrza, a w ostatniej chwili chwyciłem jeszcze w locie błyskawicę. Gdy byłem już blisko, cisnąłem nią w dom Maciaszczykowej.

Wylądowałem łagodnie, tuż obok miejsca spotkania z zielonymi ludkami. Odnalazłem je. Siedziały skulone pod krzaczkiem czarnych jagód, którymi, dla większego kamuflażu, posmarowały buźki na czarno. Z pewnym ociąganiem, ale przyjęły moje przeprosiny. Zaprosiłem je do siebie, poczęstowałem jałowcówką. Smakowała im.

Odtąd żyjemy w zgodzie. Odwiedzamy się. Ale nie lubimy tych gnojków na ośmiu łapkach. Przekopujemy im ścieżki, robimy zatory, sikamy do studni. Niech nie myślą, że będą nam świecić w oczy swoim pomarańczowym kolorem.

WŁADYSŁAW EDELMAN