Literatura francuska kręci mnie nad wyraz – wywiad z Markiem Jastrzębiem, publicystą i literatem

Fot. Z archiwum M.J. Na zdjęciu Marek Jastrząb.

Nie przesadzę, jeżeli powiem, że uchodzisz za erudytę… Czy swoją publicystykę traktujesz jako powinność, misję czy pasję?

– Słowo “erudyta”, tak jak “pisarz”, są to określenia za bardzo nieprzystające do mojego osobowościowego futerału. Zamiast pierwszego, wolałbym, byś powiedział, że niekiedy zdarza mi się wiedzieć to i owo. Niekiedy, bo coraz częściej przekonuję się, że nie wiem wielu rzeczy. Okazuje się, że istnieją pułapy erudycji. Jakieś limity wiedzy przyswajalnej przez mózg. Granice, Rubikony, po których przekroczeniu następuje przegrzanie glacy. Na szczęście wiem niewiele, ot, ledwie na pół gwizdka. To tyle o mojej erudycji. A pisarzem nie jestem, bo pisarzem jest Hugo, Mann, Gombrowicz, Lem, ludzie odznaczający się nieprzemijająco znacznym dorobkiem. Nie mam dorobku poświadczonego wydaniem choćby jednej cegły, ergo jestem tylko kandydatem na skrybę. Literackim czeladnikiem. Natomiast felietonowe ścibolenie w “Studiu Opinii” traktuję jako żonglerkę słowami, derywacyjną zabawę i oczywiście – hobby.

– Ktoś, kto z uwagą czyta Twoje eseje czy felietony, doskonale wie, że do grona pisarzy, których cenisz, zaliczasz zarówno Marcela Prousta, jak i Honoriusza Balzaka. Czy to przypadek, że obydwaj pisarze znajdują się w obrębie literatury francuskiej?

– Nie ukrywam, że literatura francuska kręci mnie nad wyraz. Ale przyczyny zainteresowania tą twórczością upatrywałbym raczej w pożeraniu utworów mojego felietonowego Mistrza, Tadeusza Żeleńskiego-Boya. Był lekarzem z zawodu, a literatem z zamiłowania. Wielbiciel teatru, nietuzinkowy recenzent sztuk wystawianych na deskach prowincjonalnych i w światłach snobistycznych ramp, niezrównany tłumacz i przybliżacz francuskich dzieł, walczący o mentalne równouprawnienie płci, wojujący zwolennik świadomego macierzyństwa i uzasadnionej aborcji – to zaledwie cząstka jego publicystycznych dokonań. On jest sprawcą mojego uwielbienia.

Bardzo ciekawi mnie, jak Ty współcześnie definiujesz pojęcie pisarza? To ktoś, kto tworzy? Ktoś, kto żyje z pisania? Czy może jednak ktoś, czyje dzieła zostaną dopiero docenione przez potomnych?

– Pytanie za worek dolarów. Pisarz to wykształcony analfabeta parający się sensownym główkowaniem. Osobnik płci nadobnej lub facio w zapoconych cynglach z piosenki Osieckiej “Okularnicy”. Krótko mówiąc, ktoś wrażliwy na piękno, miłość, dobre uczucia. A jednocześnie twardo stąpający po matuli Ziemi. A jednocześnie potrafiący trafnie opisać swoje wrażenia z owego stąpania. Takim jegomościem był np. Balzak: uduchowionym realistą. Jeżeli współczesny tekstoman potrafi wcielić się okularnika Osieckiej, to prędzej czy później, za życia lub po nim, wejdzie na Parnas.

– Jak oceniasz kondycję polskiej kultury i literatury w sferze edukacji? Czy to normalne zjawisko, że w kanonie lektur szkolnych nie ma ani jednej książki np. Marka Hłaski, jednego z bardziej utalentowanych naszych pisarzy okresu powojennego? Albo, że młodzi obecnie często czytają jedynie fragmenty dzieła danego pisarza?

– W czasach obecnych turbulencji pytanie o normalność jest nienormalne i przypomina pytanie wariata, czy nim jest. Otóż człowiek zapakowany w kaftan bezpieczeństwa powinien być pominięty w obsadzaniu pedagogicznych stanowisk. Odsunięty od decydowania, jakie lektury są odpowiednie dla ucznia. Chwalić Boga, nie chodzę do szkoły wychowującej dziatwę według partyjnych recept. I na tym bym skończył, bo – mówiąc za Szekspirem – “reszta jest polityką”. A polityka to smród dla wytrwałych.

W jakich czasach teraz żyjemy? Jak byś je nazwał czy określił? Czy zgodziłbyś się z twierdzeniem, że są to czasy wtórnego analfabetyzmu? No bo przecież… większość młodych ludzi, bo i taki chyba jest trend, zamiast czytać książki, zdecydowanie woli klikać na smartfonach, oglądać obrazki i tracić czas na poruszanie się po serwisach społecznościowych…, co jednak jest zajęciem bardzo czasochłonnym.

– Teraz nastała moda na obrazkowe wyrażanie uczuć. W przeszłości były sztambuchy. A dawniej kotyliony. Za parę mendli lat pojawi się ich przyszły wnuk i powie, że te obrazki były wymysłem idioty. A za następne zabierze głos kolejny utyskiwacz i westchnie: dawniej to były czasy! Nie to, co teraz! Słowem: “panta rhei”. Czyli jest, jak jest, panie dziejaszku i nic na to nie poradzisz; świat parszywieje od początku istnienia. Końca nie widać – i to krzepi, bo z tego wynika, że jeszcze wiele pukania w dno przed następnymi pokoleniami.

– No właśnie… A czy nie sądzisz, że Akademia Noblowska często myli się w swoich werdyktach? Pamiętam, jakie było zaskoczenie, kiedy Nagrodę Nobla dostał nikomu wtedy nieznany Dario Fo, a np. kilkadziesiąt lat wcześniej nie otrzymał jej Stefan Żeromski, co by nie mówić – jeden z naszych najwspanialszych pisarzy.

– Falowanie czasu odciska się na stylu życia. Rzeczywistość wtyka nos we wszystkie dziedziny. Zmienia je i to niekoniecznie na lepsze. Sport na przykład był onegdaj szlachetny, uprawiany po amatorsku i honorowo. To znaczy nie mówiono, za ile opłaca się grać. Nie ględzono o transferach i biletach. Obyczaje zepsiały i gdzie nie spluniesz, tam spod gleby wyziera tandeta. Światem włada Obywatel Kasiora. Razem z siostrunią reklamą i cioteczką polityką rozpycha się w naszej świadomości nader bezczelnie. Więc nie dziw się, że i w nagrodach Nobla powiało gnojowicą.

– Jeżeli chodzi o polskich pisarzy, to nie ukrywasz, że jednym z naszych najwybitniejszych jest dla Ciebie Witold Gombrowicz. Twój esej poświęcony mu to istny majstersztyk! Zresztą, z wielką przyjemnością opublikowaliśmy ten tekst na stronie “Mojej Przestrzeni Kultury” (MPK). No, ale… ktoś mógłby zapytać: “A co z Witkacym?”. Czy można powiedzieć, że Gombrowicz prześcignął Witkacego?

– Bez dwóch zdań prześcignął. Przede wszystkim Gombrowicz nie pozował na kabotyna. Pozwól, że przez chwilę będę heretykiem i wypuszczę z siebie obrazoburczą myśl: to zawistni literaci przyprawili mu gębę megalomana. Zazdrośni, albowiem nie mogli znieść pisania przekraczającego poziom ich umiejętności. Zresztą sam Gombrowicz przyczyniał się do tego, by środowisko literatów uznało go za bufona. Lubił być niepodobnym do nikogo. Jątrzyć, prowokować, wsadzać kij w mrowisko. Tępił operetkową parafiańszczyznę. Piętnował, wyszydzał i obśmiewał zaściankowość nabzdyczonych patriotów, ich nadętą sztuczność i malowane szlachectwo. Pastwił się nad grafomanami. Ale dosyć o nim, bo nie chcę zawozić drzewa do lasu.

– Czy literaturę należy łączyć z historią i polityką? Mam na przykład znajomego, który w życiu nie przeczyta Dostojewskiego, ponieważ odczuwa wielką niechęć do wszystkiego, co pochodzi z Rosji… Wiadomo, że w przeszłości bardzo wiele wycierpieliśmy ze strony “imperializmu rosyjskiego”, ale… czy to uprawnia do tego, żeby przekreślać wielką rosyjską literaturę?

Po wyczynach rosyjskich bandytów na Ukrainie wcale mnie nie dziwi postawa Twojego znajomego. Rosja to przecież kraj paskudnie dobry, łagodny i niemal przyjazny wobec tych, którzy kochają być lani po pysku. Putin i jego dworzanie to insza inszość. Co innego Gogol, Czechow, Bunin, czy Bułhakow. Chociaż jeśli mowa o Dostojewskim, to byłbym faktycznie ostrożniejszy. Podobnie jak Sołżenicyn, który intelektualnie oklapł na stare lata, on również sądził, iż Rosja winna dominować nad resztą globu. Oczywiście, to wielki pisarz, niemniej człowiek doszczętnie skarłowaciały. Dla Polaków zwłaszcza umiarkowanie przychylny. Tak że też jestem niewyrywny z manifestowaniem totalnego entuzjazmu w tym przypadku. Zaś co do łączenia polityki z literaturą, to mam pytanie odbijające: czy można nie łączyć? Polityka jest wszechobecna. Wpływa na nasze działania i macza palce w losach “żywych śmiertelników”.

– Na co dzień publikujesz swoje teksty w “Studiu Opinii”. Dzięki Twojej uprzejmości niektóre Twoje teksty możemy publikować na stronie “Mojej Przestrzeni Kultury” (MPK), za co bardzo dziękujemy… Chciałbym Cię jednak zapytać, nad jaką książką obecnie pracuje Marek Jastrząb? Nie ukrywam, że z wielką ciekawością przeczytałbym Twoją pozycję poświęconą np. życiu i twórczości Bohumila Hrabala…

– Pomysł napisania o Hrabalu jest kuszący i kto wie, czy któregoś dnia nie napiszę o nim. Lecz, jak zwykle, będzie to krótkawe i subiektywne wypracowanie faceta najmądrzejszego we wsi. Aktualnie pracuję nad poprawianiem książki napisanej parę wiosen temu. Wydania jednak nie planuję. O wydawaniu książek mógłbym tokować godzinami. Mam na ten temat zdanie co najmniej gorzkie. A wynika ono z dotychczasowych doświadczeń. Początkowo próbowałem zainteresować swoim pisaniem rozmaite wydawnictwa. Działo się to przed epoką internetową, gdy redakcje wymagały dostarczania tekstów na papierze i w trzech egzemplarzach. Jeśli moja propozycja miała 200 stron, to 200 należało pomnożyć przez trzy i wychodziło 600 stron druku. Ekspediując pokaźną przesyłkę do redakcji wydawnictwa, żyłem w oczekiwaniu na jakąkolwiek odpowiedź, lecz mijały miesiące i nie nadchodziła żadna. Nawet nie poinformowano mnie, czy tekst dotarł. A jeżeli dotarł, to co w nim takiego, co go dyskwalifikuje. Czego mam unikać, a co rozwijać. Więc po paru miesiącach usiłowałem zaryzykować w innym wydawnictwie. I znów tekst w trzech egzemplarzach, i znów długie miesiące nadaremnej nadziei. Rozczarowany brakiem reakcji, postanowiłem wypiąć się na czekanie na Godota i ubiegać o przyznanie bydgoskiego literackiego stypendium na wydanie książki – i otrzymałem je. Mimo jednak zapewnień ludzi, którym podobało się moje pisanie i mimo licznych zapewnień, że kupią moją książkę, sprzedałem ją w ilości minimalnej (do teraz mam pod łóżkiem prawie cały jej nakład). Wniosek z tych rozgoryczeń jest taki, że aby przejść przez kwalifikacyjne ucho igielne, trzeba przestać być wielbłądem bez rekomendacji. To znaczy naiwniakiem. Ponieważ naiwnością jest sądzić, że własnym sumptem można wykaraskać się z nicości.

– Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał:
JAROSŁAW HEBEL