BILIŃSKA-STECYSZYN: Warto nauczyć się być starym
Zanim Tomasz Łubieński zaprosi czytelnika na wędrówkę od czasów dzieciństwa po dziś, najpierw składa hołd swojej największej życiowej pasji: miłości do gór, taternictwa, wspinaczek po skałach. Pisząc: “[…] zacznijmy od gór, które są wieczne. Jeżeli w ogóle istnieje coś wiecznego na tym świecie, to one mogą sprawiać takie wrażenie, bo zawsze będą istnieć blisko młodej radości, potem będą się już tylko oddalać, wciąż stromsze i wyższe”.
Tomasz Łubieński, urodzony w 1938 roku, to znany eseista, prozaik, dramaturg, tłumacz, alpinista. Niedawno na rynku wydawniczym nakładem Wydawnictwa Iskry ukazała się jego opowieść biograficzna “Osiemdziesiąt plus minus” – swoiste résumé długiego, pracowitego i niezwykle barwnego życia autora. Nie sposób w recenzji całość tego życia choćby naszkicować. Łubieński zresztą informacje prywatne, intymne sprzedaje jedynie jakby przy okazji. Częściej przyjmuje rolę świadka i obserwatora czasów, w których przyszło mu żyć i tworzyć.
Dziedziną, którą spośród swoich dokonań pisarskich autor – publicysta, poeta – uważa za najważniejszą, jest dramatopisarstwo. Możemy poznać dzieje, bywa że dosyć zakręcone, wystawienia sztuk Łubieńskiego, tych dla niego najważniejszych, np. “Ostatni” (w której ogromnie cenił kreację Ignacego Gogolewskiego), “Zegary” czy “Koczowisko”.
Współpracował też Łubieński z kilkoma czasopismami, m.in. “Kulturą” i “Res Publicą”, a przez 20 lat był naczelnym “Nowych Książek”. Jako szef wsławił się tym, że rzadko organizował narady kolegium redakcyjnego, stosując konfucjańską zasadę: “Żyj i daj żyć innym”. Sam rzetelnie czytał wszystkie teksty oczekujące na wydanie, lecz zamiast nasiadówek wolał skoczyć na narty.
Na szczególną uwagę w podejściu autora “Osiemdziesiąt plus minus” do drugiego człowieka zasługuje – bezcenna w dzisiejszych czasach – tolerancja. Dla ludzkich pobłądzeń, innych niż własne poglądów czy odmienności seksualnej. Powiem więcej, autor, tak jak w wierszu Iwaszkiewicza (uważanego przez niego za postać wybitną), cały jest “w morzu miłości do ludzi”. Siebie zaś i swoje dokonania często deheroizuje. Przykładem niech się staną wspomnienia dotyczące internowania Łubieńskiego na początku stanu wojennego. Sam był tym internowaniem zaskoczony, uważając się co najwyżej za opozycyjną płotkę, której “winą” była jedynie współpraca z podziemnymi czasopismami, nieważna wobec zasług innych działaczy. Opowiada o tamtych dniach ze swadą, barwnie i dowcipnie, a ukoronowaniem opowieści jest anegdota o tych, którzy, gdy wyszedł na wolność, mieli do niego (i reżimowej władzy) żal: “Dlaczego ty byłeś w Białołęce, a nie ja?”. Mimo że zakosztował pobytu “pod celą”, nigdy nie robił z siebie “etośnika”, bojownika wielkiej sprawy. Mocno zaznacza się tu nuta autoironii i deheroizacji, obecna zresztą na wielu stronach książki.
Iluż ludzi, tuzów kultury – nie tylko polskiej – także polityki, przewinęło się przez życie Tomasza Łubieńskiego już od dzieciństwa i wczesnej młodości! Janusz Głowacki, Czesław Miłosz, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Konrad Swinarski, Karol Modzelewski, Adam Michnik, Lech Wałęsa i bracia Kaczyńscy, a ze świata kinematografii choćby Jean-Paul Belmondo czy Alain Delon… I wielu, wielu innych, bynajmniej nie pomniejszych. Czytelników oczekujących w związku z tym pikantnych szczegółów, soczystych anegdot, książka może rozczarować. Jeśli są, to wycieniowane, złagodzone nutą życzliwości i wyrozumiałości człowieka, który po latach widzi wszystko z dystansem, pobłażliwością, swoistą ironią, a najbardziej bezlitośnie odsłania własne grzechy – np. historię, gdy kradł cudze wiśnie i jednego z interweniujących działkowiczów uderzył w twarz. Owszem, przemyca na kartach swojej książki informacje o kolegach, którzy postępowali nielojalnie wobec środowiska, współpracowali z wiadomymi służbami czy “tylko” nie odcięli się manifestacyjnie w czasach stanu wojennego. Lecz dziś, po tylu latach, nie ma to dla niego znaczenia. W swojej mądrości umie wybaczyć, ba, wcześniej też nie miał za złe, próbując zrozumieć cudze motywacje. To się może nie spodobać zwolennikom historii czarno-białej, mnie jednak ogromnie ujmuje tolerancja autora, jego dystans, autoironia, antybohaterstwo.
Jego komentarze są co najwyżej kąśliwe, ale absolutnie nie są pejoratywne, aczkolwiek niektórym przypina łatki (np. wspominając o superego Adama Michnika czy Stanisława Barańczaka). Dotyczą one zresztą po równo i autorytetów ze świecznika, i tych, co się “spsili”.
Podróżował po świecie, lecz zaznacza wyraźnie, że nigdy nie chciał opuszczać Polski na zawsze, a do kolegów, którzy wyjechali na Zachód (najbliższych, bo jeszcze z czasów szkolnych, np. Janusza Głowackiego czy Macieja Wierzyńskiego), miał wręcz żal – o to, że… stracił kolegów. Owszem, zazdrościł im wolności, jednak sam, jak wyznaje, nie myślał o emigracji na stałe – a jeśli już, to – żartował zapewne wtedy i żartuje dzisiaj – w głąb Rosji, jak bohater jednej z jego najważniejszych książek “M jak Mickiewicz”. Roił, że mógłby na Sybirze uczyć francuskiego, a może nawet wejść w większą zażyłość z jakąś ponętną Rosjanką.
Rosjanką była również pierwsza żona autora, o czym kilkakrotnie napomyka. Bywał w jej kraju nie tylko z powodu związków rodzinnych. W ogóle dużo podróżował; to, prócz miłości do gór, była jego kolejna pasja. Wyjazdy zwykle nie były stricte turystyczne; wiązały się ze stypendiami, studiami, pracą naukową i dziennikarską. Odwiedził wiele krajów, nie tylko europejskich – nawet egzotyczną Mongolię. Z największą miłością wspomina Włochy, tak samo Francję (której miniaturę ma ostatnio w swojej dzielnicy Stare Bielany).
Najbardziej poruszające są końcowe rozdziały książki, znowu poświęcone wspomnieniom – o ludziach “ze środowiska”, o górskich wędrówkach, wspinaczkach, alpinistycznych sukcesach. Ale przede wszystkim rejestruje w nich autor oblicze starości. Takiej, która oznacza pogodzenie się z “peselizmem” (od: PESEL), chorobami i faktem, że już nigdy nie wejdzie się na Giewont. Z maksymą, którą, jak pisze, wymyślił na własny użytek i zamierza się jej trzymać do końca: “Nikogo nie dogonię i przed nikim nie ucieknę”. Mimo dystansu i “przymrużonego oka”, ten zapis starości pełnej ograniczeń jest przejmujący – i jednocześnie bardzo pouczający. Uświadamia, że każdy z nas zmierza w tym samym, nieodwracalnym kierunku. Byle tylko “nie zawracać Wisły kijem”, a przemijanie uznać “za jedno z głównych praw natury”. I już zawczasu “nauczyć się być starym, skoro młodym drugi raz być się nie da”.
Jak pisze autor “Osiemdziesiąt plus minus”: “[…] wszystko, co się narodzi, dąb, motyl, człowiek, piesek, tym samym skazuje się na śmierć”. Te słowa uczą pokory – a jednocześnie “alfabet starości” Łubieńskiego zawiera sporo optymizmu. Jest w nim przekaz, żeby cieszyć się każdą chwilą, bo świat jest piękny. Nawet wtedy, gdy ogląda się go – z poziomu wózka inwalidzkiego – już tylko przez okno.
W relacji z oficjalnej premiery książki (zamieszczonej na YouTube) znajdujemy potwierdzenie tej “mądrej starości”; widzimy, jak bardzo fizyczność ogranicza bohatera spotkania, jednak jego umysł i apetyt na życie wciąż są młode.
Na koniec zaś – radzę przyjrzeć się okładce. Z niewesołym skrzywieniem warg spogląda na nas filozoficznie zamyślony artysta w przekrzywionym na bakier francuskim (a może wojskowym) berecie. Następnie zajrzyjmy pod obwolutę. Z tyłu – masa zdjęć w tymże berecie, a także w czapce napoleońskiej – różnorakie miny, nadal niespecjalnie radosne. Z przodu zaś – podobna kolekcja miniaturek, tyle że na każdej z nich autor ma na głowie zrobioną z gazety błazeńską czapkę pajacyka. Kwintesencja życia i postawy Łubieńskiego wobec świata? Czytelniku, sam znajdź odpowiedź w tej mądrej książce.
HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN
Tomasz Łubieński, “Osiemdziesiąt plus minus”, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2023.