SZELEZIŃSKA: Metro

Fot. Pixabay.com

W pociągu metra jakiś bachor wydarł się przeraźliwie. Matka przez jedną łagodną chwilę próbowała małego pocieszyć, ale szybko zaczęła na niego krzyczeć. Teraz dopiero dzieciak wpadł w histerię, zaczął się rzucać w wózku. Wrzask był okrutny. Pasażerowie poczuli się nieswojo. Ale pochylił się nad moim uchem:

– Patrz na nią – szepnął wskazując kierunek wzrokiem.

Po drugiej stronie przedziału siedziała dziewczynka. Na oko dwuletnia. Jeszcze przed chwilą wesoło rozmawiała z rodzicami, teraz z przerażeniem zerkała w stronę płaczącego. Rodzicie dzielnie walczyli o uśmiech pociechy. Gdy mała prawie wybuchała płaczem, “brzuszek łakomczuszek” pieścili się jeden przez drugiego, co skutkowało automatycznym, jakby wyuczonym wykwitem uśmiechu. Po chwili jednak docierały do uszu małej zaszyfrowane przed dorosłymi skargi chłopca, poważniała. I znowu uśmiechy dorosłych, wykrzykiwane obok nieszczęście, “gulu gulu malutka”, ból, rozpacz i żal, koci koci łapki, smutno, smutno, źle…w końcu skołowana tym wszystkim zawyła przeraźliwie. Było ich już dwoje.

Na kolejnych stacjach, jak na złość, wjeżdżały następne wózki wypełnione małymi ludźmi. Iście wózkowe miasteczko pociągowe…. Od razu łapały się dzieciaki, o co tu biega. Zbiorowe katharsis. Oczyszczenie.

Liczne małe gardła wypełniły przedział wrzaskiem, któremu wtórowały rodzicielskie pohukiwania. Wszystkie te czarne, latynoskie i białe mikrotwarze nagle wykrzywił jednakowy skośnooki galaretowaty grymas. Mokry lament. Armia pomarszczonych karłów o rozmytych maskach. Podskakiwały histerycznie w swoich pojazdach kołowych, zdawały się nie widzieć nikogo oprócz siebie nawzajem. Przybywali nowi. Byli w większości. W większości siła. Trzymaliśmy się z Ale za ręce i zafascynowani obserwowaliśmy, jak ci mali prawie ludzie na powrót przepoczwarzają się w wijące larwy. To już nie był przedział barcelońskiego metra, ale miejsce walnego spotkania obcych, którzy przybyli tu, aby wymienić informacje. Napełnić dyski danymi. Zanim znowu zapomną… Jasnym się stało, że rodzice, którzy tu przyprowadzili wózki, wypełniali bezwiednie z góry zaplanowaną misję. Byli jedynie logistykami, obecnie całkowicie zbędnymi, niechcianymi na tym spotkaniu na szczycie pomarszczonych stworów.

Tylko jedna z obcych istot spała spokojnie w swoim małym wehikule, nieruchoma, sprasowana, wyłączona… Kierowca jej pojazdu miał równie niewzruszony wyraz twarzy. Nadzorcy? Buntownicy? Szpiedzy?

Zbiorowy wrzask miał swoje amplitudy. Momenty forte dźgały przestrzeń niewidzialnymi sztyletami, ranione nimi twarze pasażerów kurczyły się nerwowo. Nagłe chwile ciszy nie przynosiły ulgi, małe nerwowe oczka wibrowały w nieruchomych główkach w oczekiwaniu kolejnego smagnięcia batem fortissimo.

Dorośli doskonale wyczuli, że są tu intruzami. Zaczęli się kulić w sobie, z przerażeniem badać drogę ewakuacyjną wzrokiem. Niejeden uciekł z przedziału przed swoją stacją…

Ale i ja nie należeliśmy do świata jednych ani drugich.

I w środku tego piekła całowaliśmy się jak opętani.

DOROTA SZELEZIŃSKA