TOMCZYK: W rytmie serca, w kolorze miłości

Fot. Krzysztof Bieliński. Scena ze spektaklu “Kinky boots” w warszawskim Teatrze Dramatycznym.

I znowu buty. Ostatnio czytam o nich w różnych kontekstach (Zyta Rudzka, “Ten się śmieje, kto ma zęby”; Joanna Kuciel-Frydryszak, “Chłopki”), oglądam w witrynach sklepowych, układam w szafie, bo zaraz jesień, więc eksmisja sandałów na stryszek, żeby zrobić miejsce frakcji podkutej i z pełnym czubem. Gdzie nie spojrzę, tam but przede mną. Ściele się butem.

Jak pokazuje historia (patrz wspomniane wyżej “Chłopki”), buty dla kobiet stanowiły synonim wolności, a ich posiadanie wiązało się z zasobnością portfela. Z chodaków obułyśmy się w relaxy, potem w adidasy, by ostatecznie kobiecość podkreślać cienką igłą szpilek. Według trendów kreowanych przez magazyny dla pań, za atrakcyjną współcześnie uznaje się długonogą gazelę, której z pięty wyrasta odpowiednio wymierzony szpikulec, wysmuklając łydkę. Plus dziesięć do seksapilu i powabności. Dodaj binokle z ciemnymi oprawkami, a i intelekt podskoczy (“Mowa ciała”, Allan i Barbara Pease), to tak na marginesie.

Jednocześnie obserwuję pewien anachronizm. Otóż wiele z nas, wbrew modzie, a w zgodzie ze sobą, wybiera obuwie wygodne, na płaskim i wkładką miękką na wzór misiów Haribo. Idąc dalej w tropieniu współczesności, okazuje się, że klasyczne szpilki mogą stanowić marzenie (i wyzwolenie) niejednego… mężczyzny.

I to marzenie stanowi punkt wyjścia musicalu “Kinky boots” wystawianego na Dużej Scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie. W “Kinky boots” losy dwóch chłopców, a później dorosłych mężczyzn, splatają się niczym sznurówki pozbawione agletów. Spektakl oparto na zasadzie przeciwieństw. Charlie (Mateusz Weber), dopingowany przez narzeczoną, planuje nowe życie w Londynie, ale nagły spadek w postaci fabryki produkującej niechodliwe buty męskie, zatrzymuje go w rodzinnym mieście. Z kolei drag queen Lola (Krzysztof Szczepaniak), uciekinierka z prowincji, obecnie pełną gębą londynka, pragnie niebotycznie wysokich kozaków w kolorze miłości. Przypadek sprawia, że Charlie i Lola zasiadają przy tej samej maszynie do szycia i rozpoczynają produkcję szczęścia. Ale czy na pewno?

Musical jest inspirowany prawdziwą historią. Nikogo nie trzeba do tego szczególnie przekonywać. Historia jakich wiele. Znajdujemy tu syna odrzuconego przez ojca, który to ojciec swoje marzenia zamierza zrealizować pięściami (dosłownie) syna; kolejnego syna, (tym razem ukochanego przez ojca), którego powinnością – wg ojca – jest kontynuowanie rodzinnej tradycji; nieszczęśliwie zakochaną dziewczynę, a nawet trzy;  ludzi z widmem utraty pracy. W końcu supermacho zamkniętego na odmienność. Nie trzeba żyć w metropolii, by odczuć, że temat jest bliski i, co smutne, powszechny.

Ale, ale! “Kinky boots” to przede wszystkim dobra rozrywka, dopiero później przychodzi czas na refleksję. W trakcie spektaklu widownia wielokrotnie zanosi się od śmiechu i nie żałuje oklasków. Gromkich, niewymuszonych, spontanicznych. Atmosfera, jaka wytwarza się między aktorami a widzami, przypomina przyjacielską. Kokieteryjne zaczepki Loli i jej aniołków (Christiny, Cher, Pameli i tej, co piecze dobre ciasto) są pikantne i jednocześnie zabawne. Serotonina wykwita w bezmiarze. Spektakularne układy choreograficzne, oprawa muzyczna, kostiumy (wspaniałe!), scenografia i gra świateł łączą się jak w kalejdoskopie w spektakl pobudzający zmysły. Uczta dla oka (i ucha). Zwłaszcza w momentach, gdy do głosu dochodzi Lola – zmysłowa, krnąbrna, hipnotyzująca. Także jej świta, cztery drag queens nazywane aniołkami, przyciąga wzrok każdej z płci oraz osób, które tej płci jeszcze nie określiły.

Ale czy muszą? Czy naprawdę trzeba jasno określać granice między tym, co kobiece a tym, co męskie? Autorki i autorzy musicalu poruszają zagadnienia dotyczące tożsamości płciowej, odwagi w byciu sobą, wiary we własne pomysły oraz ceny, jaką trzeba zapłacić za szczęście, czasem nawet kosztem najbliższych.

Spektakl kończy się optymistyczną puentą. Jednak zanim do tego dojdzie, zanim tłum przez prawie dziesięć minut oklaskiwać będzie aktorki i aktorów, z uśmiechami na twarzy i łzami w oczach (w przypadku “Kinky boots” jedno nie wyklucza drugiego), pada kilka gorzkich słów, kilka topiących serce zdań (ile siebie zostawię w tobie), dojdzie do rozstań, starć i połączeń.

Na ringu w absolutnej ciszy rozegra się pojedynek na testosteron i rozwagę. Jedyna niema scena tego prawie trzygodzinnego spektaklu stanowić będzie punkt zwrotny w życiu bohaterów. Kilka minut bez dźwięku wprawi widza w zadumę. Opadnie brokat, cekiny zgubią blask. Jak bardzo Lola czuje się lub może być sobą? Jak bardzo sobą czują się inni bohaterowie? Jak bardzo sobą czuję się ja i pan, pani obok?

Odnajduję tu analogię do oświeceniowej zasady nauki poprzez zabawę. Oto przy dźwiękach muzyki skomponowanej przez Cyndi Lauper, przez różowe okulary patrzę na kolorowy świat poprzetykany kawałkami dżinsu. Ale kiedy je zdejmuję, co widzę? Feerię barw jak w lunaparku? Światła stroboskopu? Chmurkę cukrowej waty? Nie. Widzę ludzi poszukujących drogi do siebie, walczących o swoje “ja”, borykających się z problemami dnia codziennego, podejmujących trudne decyzje.

Musical “Kinky boots” uczy tolerancyjności i wiary w siebie. Pokazuje, że odmienny nie znaczy dziwaczny, a po prostu inny. Ani lepszy, ani gorszy. Inny.

Lola w wykonaniu Krzysztofa Szczepaniaka skupia na sobie całą uwagę. Rozbraja, kokietuje, bawi, a jednocześnie urzeka dojrzałością i subtelnością, mimo oczywistego przerysowania. Szczepaniak doskonale radzi sobie także w kwestiach wokalnych. Z kolei Mateusz Weber jako Charlie musi zejść na drugi plan, co zdaje się być celowym zamierzeniem. Tu może błyszczeć tylko jedna gwiazda i zdecydowanie jest nią rudowłosa madame.

Pozostali aktorzy i aktorki znakomicie uzupełniają historię Charliego Price’a i Loli. Widać, że dobrze czują się ze sobą na scenie, a ich vibe udziela się widzom. Ostatnie minuty spektaklu (fantastyczne zwieńczenie) tylko to potwierdzają.

“Kinky boots” to musical wystawiany w Teatrze Dramatycznym, który z założenia teatrem muzycznym nie jest. Z tego względu poziom aktorstwa w pojedynczych przypadkach zdecydowanie przewyższa umiejętności (czy też po prostu możliwości) wokalne, co może drażnić ucho widza bardziej wrażliwego na dźwięki. Puryzm w muzyce jest mi obcy, ale uważam, że warto o tym uprzedzić.

Mimo powyższego “Kinky boots” to elektryzujący musical z pozytywną energią i ważnym przesłaniem, gdzie wiara (w siebie i własne możliwości), nadzieja (na lepsze jutro) i miłość (w kolorze czerwonym) ramię w ramię kroczą do celu. Na szpilkach. Bo przecież buty, niezależnie od wysokości obcasa czy jego braku, stanowią synonim (znów przywołuję “Chłopki”) wolności.

Szczególne ukłony należą się Ewelinie Pietrowiak odpowiedzialnej za reżyserię, Aleksandrze Redzie za znakomitą scenografię (m.in. panele z setkami prawideł do butów tworzące oryginalne i wielowymiarowe tło) i jeszcze lepsze kostiumy (czy można wypożyczyć?) oraz Paulinie Andrzejewskiej-Damięckiej za choreografię (ach, te szpagaty i piruety w wykonaniu aniołków!) i Urszuli Borkowskiej (kierownictwo muzyczne), dzięki której stopy same zaczynają tańczyć.

To były niemal trzy godziny naprawdę dobrej zabawy przy akompaniamencie muzyki na żywo, z pełną widownią i nieustającymi oklaskami. Targały mną jednocześnie sprzeczne emocje. Radość i zaduma. Ból mięśni jarzmowych i drżenie serca.

Dryblasie Donie, nie tylko ty uroniłeś łezkę.

Warto!

KATJA TOMCZYK


Teatr Dramatyczny w Warszawie (Duża Scena) – Harvey Flerstein/ Cyndy Lauper – “Kinky boots” (przekł. Michał Wojnarowski). Reżyseria – Ewelina Pietrowiak.
Spektakl trwa: 2 godz. i 40 min.