SKOWROŃSKI: Parno

Fot. Pixabay.com

Słońce jest dziś jakby większe. Przed burzą zawsze świeci jaśniej, intensywniej, ale i tak powietrze w smaku jest lepkie i ciężkie. Na szczycie góry zbiera się tłum. Ci z tyłu napierają na szczęśliwców z pierwszych rzędów, powstrzymywanych przez kordon wojska; stają na palcach, rozpychając się, zupełnie jakby to pół stopy przestrzeni więcej mogło zapewnić im całą paletę pełniejszych doznań.

Mnie udało się zdobyć jedno z najlepszych miejsc. Mam niezły widok zarówno na wojsko, jak i na ludzi kłębiących się wzdłuż krętej ścieżki i rozlewających się na szczycie. Ich obecność jest kluczowa, gdyż umieranie samo w sobie jest mało medialne. Zmiana jakościowa dokonuje się mimochodem: w tym momencie wisi człowiek – pach! – w tym momencie wisi kupa mięsa. Gdyby żołnierze nie obwieścili tłumowi, że “stało się!”, to nikt by nawet nie zauważył. Pełne trybuny i ustalona procedura stwierdzenia zgonu wespół błogosławią widowisko pozorem sensu.

Gdyby się zastanowić, to samo widowisko jest marne; już trzecią godzinę nic się nie dzieje. Ludzi trzyma przy krzyżach wyłącznie świadomość nieuchronności, pewność, że tych kilka godzin nudy zakończy się śmiercią. Ciekaw jestem, czy gdyby całą tę szopkę zareklamować jako “Trzech mężczyzn powisi sobie na krzyżach przez kilka godzin, po czym ich odepniemy, żeby mogli sobie żyć długo i szczęśliwie”, to czy ktokolwiek by się pojawił? Może najbliższa rodzina, może kilku fanatyków sportów o seksapilu medialnym wędkarstwa, ale czy ktoś więcej – wątpię.

Patrzę na ludzi, którzy przyszli popatrzeć na prawdziwą krew. Na prawdziwe mięso. Na cycki śmierci. Podnieceni obrzydliwą dosłownością umierania. Uśmiecham się na myśl, jak blisko spokrewnione są pornografia śmierci z pornografią miłości.

Jeden z ukrzyżowanych otoczony był niegdyś nimbem świętości. Stąd w tłumie całkiem sporo twarzy zawieszonych między poczuciem winy a poczuciem ulgi. Osobliwie lubię owe zasępione oblicza z odmalowanym piętnem żalu za wcześniejsze zaniechania, deklarujące punktualną tym razem siłę, w przypadku dania im jeszcze jednej szansy przynajmniej.

Pożywką owej gotowości jest absolutna pewność, że kolejnej szansy nie będzie.

Święty śmierdzi potem i strachem, jak każdy. Nie wisi pośrodku, jak chcieliby przyszli teolodzy i malarze, ale po prawej stronie. W środku znajduje się Gibril z Fariszty, niewielkiej osady, która niebawem stanie się opłotkami Jerozolimy i nikt już nie będzie nawet pamiętał tej nazwy. Oficjalnie skazany za świętokradztwo i bluźnierstwo, choć wszyscy wiedzą, że jego ukrzyżowanie to zemsta jednego z członków Sanhedrynu, któremu nieszczęsny Gibril przyprawił rogi. Żal mi go: teraźniejszość zawiodła go na krzyż przez przeinaczenie faktów, a przyszłość nie zapamięta choćby jego imienia, choć jako jedyny z całej ludzkości zostanie namaszczony przez Świętego na zbawionego – tak przynajmniej zinterpretują to później badacze świętych ksiąg. Gibril z Fariszty, Dobry Łotr, Święty Nikt Znikąd.

Słońce coraz mocniej daje się we znaki. Strużka potu ścieka mi blisko oka, ale staram się nie zwracać na to uwagi. Tłum faluje w niepokoju i wyczekiwaniu, lecz samo oczekiwanie coraz mniej dotyczy wyczekiwanej śmierci, a coraz bardziej – deszczu. Niemal słychać te utyskiwania: “Czy zdążą umrzeć na czas? Czy nie dałoby się jakoś odroczyć na kilka godzin ceremonii i jak tylko się rozpogodzi, to zacząć od tego samego momentu, w którym skończyliśmy?”. Jedni grają w kości, inni w karty. Jeszcze inni przysiedli znudzeni. Niektórzy machnęli ręką i złorzecząc na skazańców, ruszyli w drogę powrotną.

Święty chyba znosi to wyczekiwanie najgorzej ze wszystkich. O ile Gibril jeszcze naprzemiennie wspiera się na podnóżku i zwisa na rękach – jakby tych kilka dodatkowych chwil życia miało jakiekolwiek znaczenie – o tyle Święty zdaje się marzyć już tylko o tym, by stracić przytomność, choć w tej pozycji utrata świadomości nie będzie rzeczą łatwą.

Mądre księgi z przyszłości wszystko to dokładnie opiszą. Dokładnie – czyli na opak. Nic nie będzie się zgadzać. Nie ma żadnego napisu na krzyżu Świętego, nie ma żadnej włóczni w jego boku ani tym bardziej wypływającej z rany krwi i wody. Nie ma rozmowy z uczniem ani z matką – żołnierze są równie znużeni co wszyscy, ale i tak nie przepuszczają nikogo na bliżej niż rzut kamieniem. Powaga Cesarstwa ucierpiałaby, gdyby sprawiedliwą karę można było skrócić celnym strzałem z procy. Zresztą – nie ma dziś już tak dobrych procarzy jak niegdyś. A nawet jeśli są, to nie tutaj.

Tłum całą uroczystość traktuje jak piknik, nie jak początek nowej ery.

Zgadza się chyba tylko to, że było parno i że było nas trzech – bo to ja wiszę po lewej ręce Gibrila. Paradny paradoks – w czwartej godzinie kaźni nie zwracam już uwagi na permanentnie gwałcone stawy i kości, nie klnę się na upał czy na gwoździe, na jątrzące się rany w rękach i nogach. Najbardziej drażni mnie tłusta, mieniąca się wszystkimi barwami tęczy mucha, bezkarnie maszerująca po policzku, z którego nie potrafię jej zgonić.

Ze Świętym jest już bardzo źle. Płacze i przeklina. Nie wiem, dlaczego badacze tradycji wplątali w to mnie, przecież milczałem, ale ich zdaniem to właśnie jest ten moment, gdy powiedziałem Świętemu, aby zstąpił z krzyża, uwalniając przy okazji nas. Historia w usta bezimiennego Gibrila z Fariszty włożyła potępienie mnie i prośbę o wspomnienie jego postaci po śmierci, jak wiadomo – rozpatrzoną pozytywnie. I to znowu się zgadza, Gibril faktycznie pochyla się w stronę Świętego i coś do niego mówi. Święty patrzy na niego otępiałym z bólu wzrokiem, po czym bierze dwa krótkie wdechy i kiwa głową. Potem umiera, a Gibril zaraz po nim.

Nie zostało mi dużo czasu. Ale im bardziej zbliżam się do śmierci, tym mocniej jestem przekonany, że Gibril opowiedział mu dowcip. Przypuszczam, że ten sam, który opowiedział mi wczoraj w celi. Nieszczególnie śmieszny, choć rechotał po nim długo.

To musiał być ten dowcip. I jeśli Święty ma coś do gadania po śmierci, to powinien faktycznie Gibrila zbawić. Uśmiecham się, bo też znam jeden całkiem niezły. Czekam, zaczął padać deszcz.

 

ŁUKASZ SKOWROŃSKI