Czas na poezję: MONIKA LUQUE-KURCZ
reminiscencje
ujęła mnie
pochylona sylwetka kobiety szorującej
grób dziecka
była w tym akcie niewypowiedziana intymność
matczyna czułość skoncentrowana w tarciu szczotką
o płytę nagrobną
uśpiona rozpacz zastygła w nienaturalnie
mechanicznych ruchach
przelana na twarde włosie miarowo
zacierała wspomnienia
każde pociągnięcie w przód to kolejne
urodziny
gwiazdka dzień dziecka pierwsza komunia
nowy rowerek
kaptur naciągnięty na głowę
jakby wszystko wokół od zawsze
milczało
* pamięci Joasi
rachela
znów jestem żydówką
na obskurnych przedmieściach
paryża
utykam na jedną nogę wypadają
zawszone włosy
Mark nie lubi gdy nazywam go żydem
wolałby być rezolutnym wolandem
lub chociaż czarnym kotem
ma taką bladą skórę
byliśmy kiedyś bardzo blisko
wierzysz w takie rzeczy pytam po raz setny
on nie odpowiada dopija tylko tę swoją
pieprzoną herbatę i czyta
o rewolucji francuskiej o pożarach
innych kataklizmach
wszystko co jest we mnie
te przypływy wiersze
zdarzają się nam jakbyśmy byli w innych
wcieleniach
kazirodczych związkach
jest od zawsze wypalony na mojej skórze
odciśnięty jak krew na sztandarze jak kamień
wbity w suchą ziemię
śmierć trwa tylko chwilę
w poezji nie znajduję miejsca na wstyd banał
co ludzie powiedzą
jeśli kiedyś napiszę wiersz
będzie jak patroszona kaczka
obrany z piór mięsa i ścięgien
stanie się klepsydrą
grzybem który żywi się promieniowaniem
po bombie
mogę nim być
zapisać na skórze każde westchnienie
pomruki dzika na skraju lasu burczenie
w brzuchu z głodu
fazy krzepnącej krwi
ulewającego się z piersi mleka
moczu
parującego na szpitalnym łóżku
jeśli kiedyś napiszę wiersz
w nim się przesypię z rąk
wprost do ziemi
rozbierz mnie weź na ręce przyłóż do swojej piersi
lubię przyglądać się dłoniom
bacznie obserwować emocje
drzemiące pod skórą napięte cięciwy
ścięgien
głodne zbliżającego się ciała
wówczas lekko zmieszana
wsuwam się w haniebną rolę męczennicy
walczę o oddech nie chcę
jeszcze zamykać się w sobie
w dusznych okładkach gdzie nie przenika
ni atom powietrza ani gram piasku soli ziemi
potrzebuję przestrzeni
nie czytajcie mnie
jestem skażona nie łudźcie się
was też nikt nie czyta
arche
życie nie bywa dobre ani złe
jest próbą
chwytania gorących ogników w palce
wczoraj mogłam napisać wiersz o uczuciach
wbitych pod paznokieć
o ciszy
sennego miasta gdy światła
zdają się krzyczeć
mogłam wczoraj wystukać obcasem
nieskończoną ilość myśli
nazwać je imionami galaktyk
z kawałka drewna wystrugać pragnienia
posadzić na krześle i patrzeć
jak świta
kadr z ciała
nie ma w nas pośpiechu
krzty zniecierpliwienia
czekamy
na rozstąpienie wód
przychodzisz pachnący ogniem
rozlewam się jak pełna rzeka od teraz
nabieramy znaczenia
w ciemni
zamykam oczy
formują się kształty i cienie
wilk z krwawym grzbietem
podnóżek i ogień a jednak
mieścimy się w słowie
zaledwie
kilku wersach