SKOWROŃSKI: O przymiotnikach

Fot. Pixabay.com

Czasem zagłębiam się w dziwne znajomości, w relacje które na pewno wnoszą coś w moje życie, choć nawet w przybliżeniu nie jestem w stanie określić, na czym owo „coś” miałoby polegać. Przeważnie ledwie ocieram się o to i bezrefleksyjnie chłonę, gdyż sam fakt obcowania z tym „czymś” jest z definicji interesujący i nawet jeśli mnie nie wzbogaca, to zawsze stanowi pożywkę późniejszych domniemań na temat: „Co się właściwie wydarzyło?”.

Ta Pani była prawdziwym źródłem tajemnicy. I to w najszerszym tego słowa znaczeniu. Nie żadne „chowała mroczne tajemnice”, czy banalne „skrywała w sobie coś nieodgadnionego”, ale właśnie była źródłem tajemnicy. Wystarczyło że wchodziła do statystycznie anonimowego pokoju, by natychmiast wysłać czytelny dla każdego sygnał: „jestem nieogarniona i niedopowiedziana; nie rozgryziesz mnie, choćbyś chciał… szkoda zachodu”. Z miejsca brała szturmem atmosferę dowolnego pomieszczenia i wprawiała wszystkich w swój humor. Wystarczyło, by pojawiła się gdziekolwiek choćby na moment i natychmiast odciskała w najbardziej przypadkowym miejscu swoje piętno.

Ta Pani miała niesamowity profil: charyzmatyczny podbródek, nosek elastycznie przechodzący od lekkiego zmarszczenia przypisanego głośnemu śmiechowi w rozedrganą masę, kipiącą ze wściekłości, no i tembr jej głosu, w którym pobrzmiewało echo rzymskiego imperium doby późnej republiki. Gdziekolwiek by stała, stanowiła oś wydarzeń. Gdy zaś wychodziła, pozostawiała po sobie poczucie namacalnej nieobecności, a szmer rozmów po wyjściu nigdy już nie powracał do natężenia sprzed jej przybycia.

***

Poznałem ją przypadkiem. Dziś już nie jestem w stanie odtworzyć sobie spektrum okoliczności, które do naszego spotkania doprowadziły. Od samego początku obudziła we mnie czujne psy. Ja jestem człowiekiem składającym się wyłącznie z wątpliwości, postrzegającym świat przez pryzmat zawsze szarawych soczewek, z zepsutym potencjometrem odpowiedzialnym za regulację kontrastu. Ona ze swoim zero-jedynkowym postrzeganiem świata stanowiła natomiast doskonały negatyw mnie. Fascynowała mnie i chyba trochę przerażała. Dlaczego? Chyba przez jej pewność siebie, która dalece przekraczała granice subiektywnego przekonania o słuszności dowolnego poglądu. Każdą sytuację, w jakiej się znalazła, rozstrzygała w mgnieniu oka, jakby odsłaniając prawdę tkwiącą w danym zdarzeniu od zawsze, dziwiąc się, że komukolwiek mogło przejść przez myśl, iż były jakieś inne alternatywy.

Najpierw spotykaliśmy się przy kawie, i jeśli tylko opowiadaliśmy o zdarzeniach przeszłych, to rozmawiało nam się doskonale. Moje dowcipy trafiały na żyzny czarnoziem, a jej żeglarskie przygody nie rozmywały się w tłumaczeniu różnic między szturmowałem a bukszprytem – kawy zdawało się być wiecznie za mało. Potem nasze wybory zaczęły dotyczyć spożywania – najpierw obiadów, potem kolacji, a w końcu także śniadań. W pewnym momencie w to idealne porozumienie dotyczące kwestii odczuć jednostki w górach lub na morzu zaczęły się wplatać dysonanse: pietruszka czy koper? Żeberka czy antrykot? Kajzerka czy rogal? W sprawie jedzenia starałem się nie być upartym.

Było to na swój sposób wygodne – zwalniało od myślenia o różnych rzeczach; przeważnie zresztą tych bardziej zawiłych, gdyż uczciwie trzeba powiedzieć, że Ta Pani rzadko dyskutowała o kształcie rzeczy oczywistych. Co najwyżej je uściślała.

– Tamto zielone!

– Nie zielone, a oliwkowe.

– Aaaaa, rzeczywiście oliwkowe… – i już można było zanurzyć się w poczuciu drobnego wstydu na wspomnienie, iż kiedykolwiek przeszło nam przez myśl, że coś jest „zielone”, podczas gdy jest to oczywiście „oliwkowe”. Od razu widać, że „oliwkowe”…

Jednak życie to nie tylko jedzenie.

***

Potem Ta Pani miotała gromy wzrokiem. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem, dopiero dziś do mnie dociera, że miała rację – gdy było coś do wyboru, to jej droga była tą słuszną, gdyż nikt inny, lecz Ta Pani określała ramy naszej rzeczywistości. Stąd zdumienie przebijające przez wściekłość i ton głosu, jakby karcący nazbyt krnąbrnego dzieciaka.

Była w tym zarówno perfekcyjna przejrzystość, jak i doskonała spójność. Czułem się przy niej jak neandertalczyk w platońskiej jaskini, odczytujący świat na podstawie ruchu cieni odbitych na ścianie przeciwległej do wejścia. Zdawało mi się wręcz, że nie jestem świadkiem dokonywanej na bieżąco oceny, ale odczytywania prawdy uprzednio gdzieś zapisanej, otworzenia księgi na odpowiednim paragrafie, relacji „z pierwszej ręki” i „na żywo” ze świata idei. Czujne psy wciąż strzygły uszami. Przypuszczenia i domysły dotyczące Tej Pani przeważnie tliły się leniwie, podskórnie i nieskore do rozżarzenia się bez istotnego powodu. Skąd się brał talent Tej Pani do zawładnięcia dowolną przestrzenią i przesunięcia akcentu z dowolnego punktu na siebie? I wtedy spłynęło to na mnie: może i zaczynem wszystkiego jest czasownik, ale to przymiotniki decydują o tym, co i jak odmaluje się w umysłach ludzkich – sekundę, minutę, godzinę, dzień, rok, czy wiek po zdarzeniu. Kto panuje nad przymiotnikami, ten prawdziwie sprawuje rząd dusz. I myślę, że zrozumienie przewagi przymiotników nad czasownikami stanowi klucz do zrozumienia Tej Pani. Nagle zacząłem dostrzegać te istotne drobiazgi, stanowiące rdzeń jej rdzenia. Niewielkie strzępki, takie jak instynktowna negacja istnienie stanów, których sama nie stworzyła, lecz jedynie ukształtowała. Niektóre stany wymykały się jej pojmowaniu wszystkiego, co mogłoby być poczytane jako słabość jej doskonałego świata. Panowała w pełni nad kształtem każdej jednej relacji i jedyną rzeczą, jaka mogła jej dominację zachwiać, było niezauważenie, że się w tą relację w ogóle weszło. Ta Pani nie bała się słabości, gdyż zero-jedynkowość jej świata dawno wykluczyła możliwość powstania równań nierozwiązywalnych, których istnienie otwierałoby przestrzenie podatne na ciosy i niedomówienia. Jedyne co mogło wzbudzić lęk Tej Pani była groza płynąca z faktu, że inne światy mogły nie zauważyć perfekcji jej świata.

***

Mezalians umiarkowanej wszechmocy z obsesją siły zawsze prowadzą do groteski. Doszło do tego, że nawet gdy wyczuwała jakiś przykry zapach, to marszczyła twarz jakby chciała powiedzieć: „nie mam nosa” i natychmiast gardziła wszystkimi nosami osób znajdujących się w sąsiedztwie. A gdy coś wyglądało niestarannie, to mówiła: „nie widzę tego”, mrużąc ostentacyjnie swoje zielone oczy i żachała się z niesmakiem na myśl, że inni korzystają w tej chwili ze zmysłu wzroku. Jeśli uznała w kimś wroga, to bez względu na to kim by nie był, stawiała go przed problemem ostracyzmu. Jeśli zaś kogoś namaściła na przyjaciela, to wszystkie gwiazdy zaczynały lśnić nad jego czołem. Momentami aż bałem się pojąć, iż świat krążył wokół Tej Pani, choć w jej bezpośredniej bliskości dawało odczuć się pęd wiru powietrza.

Bez złości, a z rosnącym współczuciem patrzyłem na jej nieustające wysiłki w stworzeniu doskonałej rzeczywistości i czułem szczery żal. Bo choć wszystko potrafiła ukształtować wedle swojej woli, to jednak ciągle czegoś brakowało i zawsze zdarzał się jakiś niedopilnowany szczegół, który niweczył wszystko. Jednego razu zastrajkowała kolej i zablokowano linie na południu Polski, przez co szlag trafił wycieczkę do Zakopanego; na dzień przed balem rozchorował się jej ulubiony fryzjer; okruch piasku w pantofelku zamieniał jej piętę w ogromną, pulsująca czerwienią skóry, perłę; a jeszcze innym razem wbrew prognozom spadł deszcz w pełni toskańskiego lata. Zupełnie jakby materia świata broniła się przed bezdyskusyjnym uznaniem jej zwierzchnictwa, i choć każdorazowo zmuszona była ulegać pod jej spojrzeniem, to gięła się wyłącznie po to, by poza zasięgiem wzroku zorganizować ogniska ruchu oporu. I cóż z tego, że przed oczyma Tej Pani świat trwał w nieustającej defiladzie, skoro po podsumowaniu i zbilansowaniu wszelkich „winien” i „ma”, wszystko było nie takie, niemre, sine i do chrzanu? Jej zielone oczy pozostawały suche, a czoło – gładkie. Płacz byłby słabością, zaś obrażenie się – przyznaniem do porażki, więc pozostawało trwać w wiecznym uśmiechu pozbawionym rozbawienia – w wiecznej zabawie pozbawionej radości, w dożywotniej chwale znajdującej fundament w przyzwyczajeniu. Gdybym wierzył, że Ta Pani potrafi jeszcze słuchać, to powiedziałbym jej, że gdy chce dotrzeć do światła, to wystarczy rozjaśnić mrok i wcale nie trzeba pozbywać się ciemności. Jednak wydaje mi się, że to nie miałoby większego sensu. Ot… po prostu kolejna sytuacja, w której stwierdziłaby bezzasadność istnienia uszu.

***

Jeśli Ta Pani jest bogiem jakiegoś świata, to ludzie go zamieszkujący są z pewnością gnostykami. Pozwala mi to z kolei ciepło pomyśleć sobie o naszych ziemskich zwierzchnościach, z całym ich pluralizmem, akceptacją wiary opartej wyłącznie na niestabilnym rozchwianiu, z całą tą obojętnością względem tego, co rości sobie prawo do bycia środkiem.

A morał, skoro już musi być, to jest taki, że boskość może i jest wszechmocna, ale nie jest w stanie objąć wszystkich szczegółów jednocześnie, a to od nich przeważnie wszystko zaczyna się pieprzyć.

ŁUKASZ SKOWROŃSKI