SIKORA BOROWIECKA: Czerwony tramwaj

Fot. Pixabay.com

W tramwaju panuje tłok. Od południa do trzynastej trzydzieści wszyscy mamy przerwę na lancz, w tym czasie pracują jedynie sklepikarze. W Szwajcarii ze środków komunikacji miejskiej korzystają zarówno cygańscy grajkowie, jak i można w nich wpaść na celebrytów i członków rządu.

Wsiadłam z nadzieją, że i tym razem uda mi się podsłuchać ciekawe rozmowy. Staję przy drzwiach. Przyglądam się pasażerom. Po lewej stronie siedzą dziewczyny ubrane w ciuchy vintage: rubinowa bluzka z wysoką stójką z koronki bajecznie współgra z woskową karnacją i  kasztanowymi włosami jednej, a fioletowa marynarka drugiej podkreśla zieleń jej oczu. Domyślam się, że to studentki akademii sztuk pięknych. Tuby na szkice spoczywające na ich kolanach potwierdzają moją tezę. Po przeciwnej stronie dostrzegam kobietę w czarnej garsonce szytej na miarę, gdy nasze spojrzenia spotkają się, odpowiada uśmiechem na moje skinienie głowy. Jest w towarzystwie faceta w typie finansisty. Z daleka rzuca się jej pewność siebie, za to jej partner wygląda na zahukanego. Założę się, że gdyby zacząć rozmowę, już w pierwszym zdaniu wyznałby, że ma tylko dyplom technikum, ale przecież nieźle mu się powodzi, nie każdy musi mieć studia.

Pracuję na poczcie, lubię przyglądać się ludziom.

– Ty wiesz – mówi zadbana czterdziestolatka do równie dobrze zakonserwowanej rówieśnicy, piramidka toreb z logo designerów wskazuje na to, że skończyły zakupy. – No i przyszli zaraz po spotkaniu rady nadzorczej. Jack, Marco i Pierre. Dochodziła dwudziesta trzecia. Impreza właściwie dobiegała końca, bo co to za urodziny w środku tygodnia… No wiesz, ci bogacze… Przynieśli karton dwudziestoletniego Dom Pérignon’a, doskonale odleżałego. Od razu można było pić, ale to jeszcze nic…

– Co ty powiesz?

– W progu odśpiewali na trzy głosy “La donna è mobile”. Boże, jakie wykonanie! Mury chodziły od tego vibrato.

– Oj, sąsiedzi będą mieli o czym mówić.

– Już mówią. Następnym razem naślą na mnie policję. – Wybucha perlistym śmiechem.

Żałuję, że nie mam przy sobie dyktafonu. Tyle cennych detali przepadnie w otchłani niepamięci. Od jutra będę nagrywać, postanawiam, przyglądając się ogromnej kobiecie w czerwonym t–shircie i krótkich spodenkach w biało-zieloną kratę. Plecak spoczywa na jej bladych udach o konsystencji rozgrzebanego budyniu. Nie lubię uogólniać, ale wygląda mi na amerykańską turystkę.

Czuję swędzenie, pocieram kciukiem opuszki palców. Teraz! Muszę znaleźć notes i długopis, wiem, że muza jest obok, zaraz pojawi się historia. Kątem oka widzę interesującego mężczyznę. Wygląda młodzieńczo, chociaż równie dobrze mógłby być w moim wieku. Jednak to nie jego czarne włosy wybłyszczone brylantyną i umięśnione bary zwracają moją uwagę. Przyglądam się szkicowi, leżącemu na kolanach przystojniaka – samolot, chyba bojowy, a obok pocisk. Samolot został pociągnięty czarną krechą, ale ten nabój bije po oczach głęboką barwą, wydaje się realistyczny. Kim jest ten facet? Terrorystą, kamikadze?

Opuszki palców swędzą coraz mocniej. Nerwowo przekopuję torebkę w poszukiwaniu długopisu, notes trzymam już w dłoni. Gość w jasnym płaszczu wpada na mnie z impetem.

– O, przepraszam, panienko…

Torebka wypada mi z rąk, schylam się, żeby ją podnieść, ale ucieka sprzed mojej dłoni i wślizguje się pod siedzenie, kucam, żeby wydobyć ją stamtąd i nie ubrudzić sobie rąk. Wydobywam torebkę, a z niej długopis. Teraz!

Tramwajem zaczyna trząść, jakby wpadł w turbulencje. Rzuca mną w prawo i w lewo, nie mogę się podnieść z kucek, tracę równowagę i padam na tyłek, głową uderzam w potężne udo. Tramwaj przyśpiesza, zagłębiam się w budyniowate cielsko wieloryba. Jest miękkie i ciepłe, więc się poddaję.

– Pomocy – krzyczy jakaś histeryczka wprost w moje ucho.

Kobieta w czerwonej sukience upada i leży na podłodze. Próbuje się podnieść, ale utrudnia jej to starszy pan, który z hukiem łamanych kości wywraca się na kolana. Kapelusz spada mu z głowy. Starzec rozgląda się nieprzytomnym wzrokiem. Obok ląduje torba z zakupami, a w ślad za nią cycata piękność w butach na niebotycznie wysokich obcasach. Czyjeś kolano mocniej wciska mnie w ciepłe krągłości wieloryba. Tramwaj przyśpiesza. Rozlega się trzask tłuczonego szkła, ludzie krzyczą. Jednak wrzask pasażerów dociera do mnie jak przez mgłę. Prawe ucho mam wciśnięte w budyń, drugie zatkane kolanem ubranym w szorstkie lniane spodnie. Zaporę w moich uszach rozrywa wreszcie płacz dziecka, ale i on zamiera. Facet w lnianych spodniach znika. Podnoszę się chwiejnie. Grube cielsko zsuwa się z ciasnego fotela i spada na moje stopy. Patrzę w dół. Czaszkę kobiety na wylot przebija kawał szkła w kształcie sopla. Z ucha sączy się krew. Rozglądam się. Przed oczami mam ludzkie korpusy i bezwładnie rozrzucone kończyny. Czerwono!

Ciała. Dziesiątki ciał zastygły w bezruchu. Głowa przyozdobiona kaskadą rudych włosów toczy się w moją stronę. Robi mi się gorąco. Przed oczami czerwienieje, oddychaj, przypominam sobie i staram się wciągnąć w płuca chociaż jeden, jeden maleńki haust powietrza. Chociaż jeden. Nogi miękną pode mną, robią się jak z waty. Zaraz zemdleję… Oddychaj, powtarzam sobie, głęboki wdech i jeszcze dłuższy wydech, oddychaj. Oddycham, wreszcie oddycham. Rozglądam się. Podłogę zaścielają zbroczone krwią ludzkie szczątki. Nie mam śmiałości po nich stąpać, a ominąć ich nie sposób. Chwytam się poręczy umocowanej przy suficie, stawiam stopę na fotelu i udaje mi się okroczyć cielsko Amerykanki. Wyjmuję z gumowej uszczelki resztki szkła i przesadzam nogę przez wybite okno. Ale cofam ją. Nasłuchuję.

Cisza dźwięczy w uszach. Spoglądam na ulicę i chodnik, są opustoszałe. Tak zwykle jest zimą o piątej nad ranem, gdy wybieram się na jogging. Mogę przebiec dziesięć kilometrów, nie napotykając człowieka. Tylko że to nie jest zimowy świt, ale letni piątek w porze lanczu. Nasłuchuję. Staram się wychwycić odgłosy miasta. Nie dociera do mnie nic, żaden dźwięk. Miasto umarło.

…Ding… ding.

– Szanowni państwo, przystanek Plainpalais – informuje głos spikera dobiegający z głośnika.

Zamykam notes, wpinam w niego długopis i podnoszę się z  kucek. Zanim wysiądę, jeszcze raz spoglądam na szkic samolotu spoczywający na kolanach przystojniaka. Nabój, a konkretnie jego czerwona barwa nasyciła się.

KATARZYNA SIKORA BOROWIECKA